ścią wejścia do domu sowietnikowéj, chwycił ją i z bijącém sercem pośpieszył.
Byłem tam, gdy wszedł, naprzemian, to czerwony, to blady, niezgrabny, przelękniony, nie wiedząc co robić z sobą. Ktoś go przedstawił Paulinie, która nadzwyczaj zimno, jakby pierwszy raz w życiu widząc go, powitała i prędko od niego odwróciła głowę. Biedak upadł na najbliższe krzesło, spuścił oczy i zdawał się zabity. Postąpiłem ku niemu, zawiązałem rozmowę.
— Na Boga — rzekłem mu pocichu — odważniéj, Adamie, wzbudź w sobie gniew, dumę, co chcesz, ale nie miéj miny okradzionego.
Ścisnął mnie za rękę i szepnął mimowolnie czyniąc mnie swym powiernikiem:
— Widziałeś, jak mnie przyjęła?
— Tym bardziéj nie pokazuj po sobie, żeś to uczuł.
Podniósł głowę, odszedłem, ale widziałem, jak obłąkanym wodził wzrokiem, ciągle zwracając ku niéj błagające wejrzenie.
Paulina była w najgorszym humorze, zbliżyła się do tego, co wprowadził Adama, i kwaśno go spytała:
— Kogoż to pan mi prezentowałeś?
— Młodego człowieka wielkich nadziei.
— O to nie pytam, ale któż to taki?
Zmieszał się przyjaciel domu.
— Jak mam pani powiedziéć?... — a po chwili dodał — ubogi, sierota — ale...
Paulina już nie słuchała.
— Dlaczegożeś go pan wprowadził? — spytała groźnie.
— Więcéj tu nie przyjdzie — odpowiedział urażony przyjaciel biorąc za kapelusz.
— Ale pan mnie nie rozumiész, — przerwała Paulina — ja tylko, ja, nie umiałam się wytłómaczyć — ne vous fachez pas, chciałam tylko wiedziéć, kto to taki?
Odeszła źle pokrywając zły humor swój, bała się, aby zapalony młodzik nie skompromitował ją. Wybierała téż dla niego najsurowsze spojrzenia, najwzgardliwsze w rozmowie słowa, unikała go widocznie. Adam wyszedł z tego nieszczęsnego wieczora chory, rozbity, gniewny na siebie i przyjaciela, na Paulinę, na kobiety — na wszystko. Nadchodził egzamin, on się do niego przygotować nie mógł, i spodziewanego stopnia nagrody, co całe jego stanowiło bogactwo, nie otrzymał.