Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeszcze ja mam co powiedziéć — rzekł, — jasny pan jeszcze i połowy nie słyszał.
Dalszy ciąg opowiadania żyda przetłómaczym czytelnikowi, nie chcąc go dłużéj męczyć, jak męczył podróżnych naszych powieścią, którą sami wywołali.
Handel Hersza szedł najpomyślniéj, i pomimo cząstkowych strat niewielkich, dorabiał się ciągle majątku, tracił bowiem w drobnych spekulacyach, w wielkich działał z całą przytomnością umysłu, na jaką się mógł tylko zdobyć. Przygoda z wódką nauczyła go nadal ostrożności, tak, że dając zadatek znaczniejszy dobrze naprzód opatrywał, w jakie się dostawał ręce.
Ale tak ciągle biegając za handlem, Hersz zostawiał młodą żonę, samą jedną, panią w domu, spokojnie zasypiając o nienaruszoną jéj cnotę. Trzeba wiedziéć albowiem, że u żydów złamanie wiary małżeńskiéj bardzo jest rzadkie i najsrożéj karane; a pomimo tego na Wołyniu, przez obcowanie poufałe z dość pod tym względem zepsutemi klasami pośredniemi, i żydzi nie są już wolni od zarzutu rozwiązłości. Między surowe przepisy ich prawa wślizgnęło się zepsucie jak wąż i usiadło ścieląc gniazdo. Nie myślał o tém jednak i nie zastanawiał się głęboko Hersz, którego umysł wytężony był nieustannie w jednę stronę, na wyszukanie zysków, zwiększenie majętności. Pani Herszowa była piękną jednakże, i co najgorzéj, wiedziała o tém dobrze. Ubrana czysto, w bogatych perłach na skroni, z przymrużonemi oczyma czarnemi, z rękoma w fartuszku, obuta w białe pończoszki i szafirowe trzewiczki; ilekroć zahuczało na drodze, wybiegała i nieraz niewiedziéć jak, dlaczego, gość, który był minął karczmę myśląc popasać lub nocować daléj, zawracał się do niéj, rozważywszy, że były chmury na zachodzie, lub mrok zbyt blizki, by mu dał dojechać do wygodnego o milę noclegu. Herszowa była wesoła, figlarna, umiała gości swoich bawić, umiała im usłużyć, i miała téż przysięgłych swych przyjaciół, którzy jéj nie mijali nigdy.
Zpomiędzy nich czułością swoją dla pani Herszowéj i częstemi odwiedzinami celował pan Jan Chwalczewski, młody, tęgi mężczyzna, właściciel wioski zadłużonéj w sąsiedztwie. Olbrzymiéj postawy, oczu czarnych na wierzchu głowy siedzących, okrągłych policzków, troszkę łysy, choć jeszcze młody gaduła i dowcipniś, choć bez dowcipu, lubił on towarzystwo, którém-by się nie trudził, w którém mógł wszelki wstyd i względy przyzwoitości zrzucić razem z kamizelką i surdutem. W domu hulał od rana do wieczora, ujeżdżając i zajeżdżając konie, wprawiając swoję muzykę złożoną z kilku chłopaków od kuchni i stajni, grających Bóg wié co i Bóg wie jak. Przy téj muzyce całe wieczory śpiewał piosenki naj-