się ze strażnikiem, któremu dobrze zapłacili, a więcéj jeszcze obiecali, poczęli kupna swoje.
Po akcencie, po ubiorze, po gatunku monety, jaką z sobą mieli, poznano ich łatwo we Lwowie, że są z Wołynia, nie trudno téż było domyślić się, po co przyjechali, zwłaszcza gdy choć pocichu i ostrożnie, sprawunki robić poczęli. Natychmiast mnóstwo przemycaczy jęło im się stręczyć, do przeprowadzenia towarów przez granicę. Żydzi odpowiedzieli, że nie jadą do Rosyi, kontrabandy wieść nie myślą i posługi niczyjéj nie potrzebują. Poczęto śledzić i dośledzono, skąd są i za czém. Jow, którego z sobą mieli, po części się wygadał, po części dał się domyślić prawdy, którą niezgrabnie ukrywał. Tymczasem żydzi chodzili po kupcach i robili sprawunki, radzi, że im się bardzo tanio udawało nabyć towary.
Jow siedział tymczasem u komina gospody i fajkę palił spluwając i klnąc pocichu, brał wprawdzie po reńskim na dzień, ale go korciło do domu.
Nareszcie pokupki zostały pokończone, upakowane, żydzi siedli na brykę z Jowem i ruszyli zupełnie w przeciwną stronę. Nie zatrzymując się nigdzie u karczem, nie gadając z nikim, zawrócili ujechawszy dobry drogi kawałek, nazad i manowcami, które Jow znał doskonale, skierowali się ku granicy, w toż samo miejsce, gdzie raz już nocą się przekradli. Chłop wysłany naprzód po strażnika, zostawił żydów samych jednych na bryce siedzących i dzwoniących zębami ze strachu, bo noc była ciemna i na krok przed końmi nic rozróżnić nie podobna. Dobra godzina upłynęła, nim Jow zasapany powrócił.
Strażnika, z którym uczyniona była umowa, nie znalazł i kazał żydom jechać, wołając:
— Nie bijte sia, nie bijte! Sam przeprowadzę!
Żydzi marli ze strachu, trzęśli się, ale nie było co począć, musieli się na Jowa spuścić. Zbliżyli się ku linii granicznéj. Straże gdzieś pod krzakami spały, a deszcz lał coraz mocniejszy, przemknęli się bez szwanku na drugą stronę, przejechali jakoś lasek i wybrawszy się na pierwszy gościniec, Jow usiadł do bryki, zacięto konie — polecieli.
Ale zaledwie z miejsca[1] — błysnęło, dał się słyszéć wystrzał, ruch na linii, tętent koni; żydzi pomarli z bojaźni, Jow zaciął konie rachując trochę na ciemność, trochę na swoje szczęście — i daléj.
Za niemi krzyki, pogoń, wystrzały, Jow ciągle zacina konie i jedzie, żydzi już chcieli wszystkiego się wyrzekłszy, uciekać, ale nie było sposobu; bryka przewracając się po rozmytéj od deszczu drodze, toczyła się szybko naprzód. Po pewnym upływie czasu, pogoń w tyle pozostała, żydzi odetchnęli, Jow jednak nie przestał ko-
- ↑ Najprawdopodobniej brakuje słowa ruszyli.