brym bycie, to mieszkanie otoczone pamiątkami, posypane popiołem przeszłości, z malowniczą i uroczą fizyognomią! Wzdychałem jadąc i mówiłem sobie:
— Mój Boże, czemuś mi téż nie dał co podobnego? — jakbym to ja te mury, te mogilniki i ten kątek ukochał i ocenił!
— Tak — odpowiedział głos wewnętrzny — i potém-by ci się nie chciało umierać, bobyś zanadto przywiązał się do życia?
— Może to prawda! — mówiłem w głębi — i może to dobrze, że mi Bóg nie dał mieszkać w takim ziemskim raju!
A przecież ile mi razy w blizkości przejeżdżać wypadło, zawszem nakręcał drogę tak, aby przez tę wioskę choć przejechać, choć zobaczyć ten mój ideał sadyby! Bo zważcie, jak ideałem nie mam jéj nazywać, kiedy nawet los ją umieścił choć niedaleko gościńca, o kilka jednak mil od miasta powiatowego i innych kłopoty rodzących miasteczek, a tak ją obwarował granicami naturalnemi, że ani procesu o kopce miéć nie mogła, ani nawet szkód, jakie inne wsie ponoszą od sąsiadów. Słowem było to coś nadzwyczaj wybornego i pięknego, aż do nieszczęsnéj podbudzającego zazdrości.
Za nią mnie pewnie téż Pan Bóg pokarał, bom razu jednego w saméj wsi na gładkiéj drodze, w pilnym jadąc interesie, oś złamał.
Oś była żelazna, a w tym ideale wioski brakło niestety! kowala; musiałem się więc zawrócić pieszo do karczmy, by posłać o milę do kuźni, którą mi z góry w sinéj dali pokazano. Rozmyślałem właśnie nad szczególném przeznaczeniem, które chciało, bym tu, a nie gdzieindziéj odsiadywał rekolekcye, i szedłem powolnie ku gospodzie, gdy mnie ktoś grzeczném — dobry wieczór! — powitał.
Podniosłem głowę i ujrzałem przed sobą mężczyznę lat około czterdzieści mającego, w pełni sił i zdrowia, zlekka opalonego, z uśmiechem na ustach, wejrzeniem łagodném i wyrazem dobroci na twarzy wyrytym. Na pierwszy rzut oka poznałem w nim członka téj rodziny ludzi, którym nic nie braknie do powodzenia, nawet zupełnego przeświadczenia o swéj wyższości, znaczeniu, talentach i nieskończonych przymiotach. Zadowolenie opromieniało jego łysawe czoło, wyjaśniało oczy niebieskie, otwierało usta rumiane do przyjaznego uśmiechu. Miernie otyły nieznajomy mój pulchniutki był, różowy, miłego oblicza i wielce grzecznego widać obejścia, bo nie kończąc na ukłonie, przybliżył się do mnie z ofiarą pomocy, jakiéjbym mógł żądać.
Po twarzy dyszącéj szczęściem, domyśliłem się w nim dziedzica, bo takim, takusieńkim go sobie właśnie wyobrażałem!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/302
Ta strona została uwierzytelniona.