żającego spodziewał widoku. Tymczasem ujrzałem tylko kilku mężczyzn w szlafmycach i zwykłém szpitalném ubraniu, przechadzających się powoli, poważnie, spokojnie po izbie sklepionéj. Na żadnéj z tych twarzy nie było szału, jakiegom się obawiał, choć na każdéj silne wstrząśnienie wyryło ślad niestarty; wszyscy byli męczennikami jakiéjś istoty, jakiegoś uczucia, jakiéjś myśli lub wypadku, który pochłonął ich życie i igłę zegara na smutnéj zatrzymał godzinie. Romuald, Edward i Eugieniusz poszli daléj, ja zostałem przy drzwiach, i widać, że poczciwy Z. coś tam opiekując się mną szepnął księdzu, który z uśmiechem, jakby dla dodania mi odwagi i zrobienia znajomości, poczęstował mnie tabaką. Przyjąłem ją, ale nie przywykły, kichnąłem straszliwie, i gdym oczy otworzył, obok kłaniającego mi się z życzeniem dobrego zdrowia bonifratra, ujrzałem i drugą postać w złowrogiéj białéj szlafmycy.
— Pomyślności — rzekł nieznajomy, który się zaraz do mnie przywiązał, dosyć wesoło — pomyślności! panie akademiku!
— Przedstawiam panu mego dobrego przyjaciela pana Jana — rzekł ksiądz Jacek, który uczuł się potrzebnym do dozoru w drugim końcu celi, i spiesznie odszedł w inną stronę, zostawując mnie sam na sam z owym Janem. Przyznam się, że w niemałym byłem strachu.
Ów Jan wszakże nie powinien go był obudzać — byłto człowiek czterdziesto-kilko-letni, silny dość jeszcze, i resztkę młodości mający w wejrzeniu i uśmiechu, łysy, o ile się można było z pod szlafmycy domyślać — a w oczach jego tylko prawie niedostrzeżony niepokój o jakiémś wewnętrzném podrażnieniu świadczył. Po sposobie ułożenia sukni, szlafmycy, po cerze delikatnéj i rękach niezapracowanych, poznać w nim było można człowieka, przywykłego do starań około siebie, do pewnego porządku i wygody. W rysach wiele było szlachetności, i tego, co jakby urągając się sobie, ludzie nazywają rasą. Nie można się było omylić, byłto człowiek niegdy zapewne zamożny, dostatni i dobrze wychowany; próżno szukałem w nim zrazu śladów szału, zdziwiło mnie tylko, że się ciągle ku drzwiom, oknu i po za siebie, jakby z nałogu jakiegoś, oglądał.
Uśmiechnął się do mnie, gdyśmy sam na sam zostali, a że tu przy drzwiach była ława dębowa, wskazał mi ją i pierwszy usiadł