Tak to się żywo żyje w młodości! tyle myśli i wypadków przynosi nam dzień każdy, kocha się tak prędko a! i zapomina tak łatwo. Późniéj, zbierając łupinki po gościńcu, maluczko już mając tych skarbów, któremi nam szafowały dni pierwsze tak hojnie, skąpi, chowamy odrobiny i zaschłe nawet staramy się odwilżyć pamiątki... Ale w dniach młodości piorunem lecą uczucia. Nie dziwujcie się, żem w rok całkiem zapomniał i odwiedzin u bonifratrów, i kwiatków, i wrażenia, jakie na mnie zrobił widok tego rozdwojonego człowieka.
W wielkiéj sali domu Müllera trzech czy czterech nas zasiadło do obiadu u osobnego stoliczka przy oknie. Dla naszych akademickich kieszeni zuchwalstwem było porywać się na kartę Titiusa, ale przybyły z prowincyi eks-towarzysz zapraszał, wesoło więc zabieraliśmy się po naszéj powszedniéj strawie zgodzonéj miesięcznie i pożeranéj za pańszczyznę, byle nie umrzéć z głodu, odwilżyć usta wytworniejszém jadłem. Nigdym jedzenia jako przyjemności życia nie pojmował, miałem je tylko za niezbędną potrzebę dosyć upokarzającą i nudną, ale kilka razy trafiło mi się, po długiém wygłodzeniu, lub wstręt obudzających pokarmach, doznać prawie przyjemności u dobrego i smacznego stołu, odzywało się zwierzę we mnie. Ten obiad był z liczby owych kilku pamiętnych; karmiono nas młodych zwykle tak licho, że często mimo głodu, wstręt brał do jadła, któreśmy zastępowali niezliczoną ilością szklanek kawy z bułką. Po kilkomiesięcznéj tego rodzaju dyecie, kilka potraw dobrze zrobionych i kieliszek wina, przychodziły jak ożywiająca rosa na zwiędłą roślinę, i nowemi, niespodziewanemi obdarzyły siłami. Wesoło mi się zrobiło ku końcowi obiadu, i spojrzałem po sali z wielką ochotą kochania całego świata, oczy moje zatrzymały się nagle na stoliczku, w pośrodku stojącym, u którego dopiéro teraz spostrzegłem pięciu czy sześciu mężczyzn, niezmiernie huczno biesiadujących z kielichami szampana w ręku i szampańskim humorem na ustach. Twarz jednego z nich, który mi się zdawał częstować i gospodarzyć, dziwnie mi się jakoś przypominała, jakby gdzieś widziana i znajoma, ale jéj do żadnego nazwiska, do żadnéj postaci przywiązać nie umiałem. Spojrzałem raz i drugi, nie mogąc zdać sprawy z wrażenia; podrażniony, począłem poglądać pilniéj, i nierychło dopiéro przyszedł mi na pamięć pan Jan od bonifratrów.
Tak! on to był, wyraźnie-m go przypomniał teraz, ale strój staranny, miejsce, w jakiém go znalazłem, zmieniały do niepoznania. Oczy się nasze spotkały, zatrzymał je na mnie, ale nie zdawał się przypominać, żeśmy byli znajomi, i szybko je odwrócił. Ci panowie,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/334
Ta strona została uwierzytelniona.
XV.