czuwałem wypadek jakiś w jego życiu, wstrząśnienie, smutek, stratę, która go do ołtarza przywiodła.
— Nieprawdaż — rzekł uroczyście zatrzymując się nad rzeką — nieprawdaż, że niepojętym jest człowiek, niezbadaném życie? Nic nie zaspakaja, wszystko rozjątrza, są chwile, w których pragniemy śmierci, podnosim się, ulatujemy, by spaść niżéj jeszcze niż wprzódy, i śmiechem zaprzeczyć łzom naszym, a niedowiarstwem modlitwie. Dlaczego tak nas bezsilnemi czyni namiętność, czemuśmy tak słabi wobec ciała?
— Niewymownie się cieszę — odpowiedziałem z uczuciem — że taką w panu widzę zmianę i nowy zwrot do tych poważnych myśli.
— Zdawało ci się, że utonę w dziecinnych rozrywkach — przerwał z uśmiechem litości — ja sam myślałem chwilę, że niemi, jeśli nie nakarmić się, to upoić potrafię i głód szałem odpędzić! Niestety! nie udało mi się... Obraz życia spokojnego i poczciwego, jakie miałem, które-m utracił, stoi mi przed oczyma; serce Antosi ma jeszcze litość dla mnie, ale ani szacunku, ani przywiązania miéć nie może... dziecię moje nie zna mnie i boi się ojca, któryby je zgorszył uściskiem, splamił dotykając ustami... Ludzie nie rozumieją i gardzą obłąkanym, kropli litości nigdzie znaléźć nie mogę. A! bardzo, bardzo jestem nieszczęśliwy... i nie widzę ratunku! Drugi raz nie odrobić życia, rozpocząć go nanowo niepodobna, zmazać z pamięci przeszłość jaka siła potrafi? Nie! nie! pokuta nawet nie zaciera jéj, ale odradza, a usta, co się raz napiły mętów i kwasu ziemi, przyrastają nałogiem do naczynia, czystszy im napój nie starczy!
Szliśmy tak ponad drogą, gdy wtém z za nas głos srebrzysty, kobiecy, zawołał na Jana po francusku... widziałem, jak zadrżał, zawahał się pół chwilki, ćwierć mgnienia oka, zbladł i stanął wryty, oglądając się z przestrachem.
W maleńkim karyklu zaprzężonym parą koni rosłych i urodziwych, jechała kobieta tak piękna jak pokusa szatańska; jaśniejąca jak piekło, niezwyciężona jak namiętność, urocza jak obietnica młodości. Nie było to dziewczę w wieńcu i krasie świeżości i rozkwitu, ale kobieta w pełni sił, czująca potęgę swoję i umiejąca jéj używać. Czarne jéj oczy tkwiły w Janie, usta uśmiechały się do niego, rączką malutką wołała, grożąc, na buntownika. Jan ledwie miał czas skinąć na mnie pożegnaniem, jak burza przeskoczył przez baryery bulwarowe, przebił się przez krzaki, i nie oglądając się więcéj, pociągnięty do powozu, zniknął mi w tumanach pyłu.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/338
Ta strona została uwierzytelniona.