W lat kilka potém, będąc ostatni raz w Wilnie, gdym się przechadzał po ulicach, szukając zmian, jakim miasto uległo, i nową jego śledząc fizyognomię, spotkałem od bonifratrów wychodzący kondukt pogrzebowy, ubogi dosyć i nieliczny. Za trumną szła blada i wynędzniała kobieta w żałobie, prowadząc dziecię za rękę.
Miałem już minąć po krótkiéj modlitwie, i pogrzeb i klasztorek, gdym ujrzał księdza Jacka, który wzrokiem zwilżonym zdawał się żegnać odchodzący wóz czarny. Zbliżyłem się; poznał mnie stary.
— Szczególna rzecz — zawołał pocichu — a toż waćpan znowu trafił na pogrzeb tego nieszczęśliwego Jana?
— Znowu tu wrócił? — podchwyciłem zdziwiony — jakże się to stało? byćże to może? zdawał się zdrów zupełnie!
— Stało się to najprościéj w świecie — odparł braciszek — wyżył się, wyczerpał, zdradzili go świat i ludzie... mundus immundus, szarpały zgryzoty, opuściły siły, nie miał ich już ani na grzech, ani na pokutę, i w wielkim jęku boleści, ale pojednany z Bogiem opuścił ziemię... nieszczęśliwy zapaśnik... módlmy się za niego, dzieje téj duszy są nie jéj tylko historyą... wszyscyśmy tacy potrosze! — dodał ze łzą w oku bonifrater, machinalnie sięgając po tabakierkę... — Wieczne mu odpocznienie!
I zniknął za furtą klasztorną, która się za nim z dziwnym hukiem zatrzasła.
1855.