Odtąd Iwona poczęto powszechnie nazywać doktorem Abracadabra. A że charakter jego tak nam się zdał nierozwikłany, jak znaczenie tego kabalistycznego wyrazu, jużeśmy raz dawszy mu ten przydomek, inaczéj go nazywać nie mogli, tak wybornie do niego przystał.
Ta zagadkowa postać wśród młodzieży daleko od niéj ruchawszéj, żywszéj i ogromnie odmiennéj, nie mieszająca się do codziennego jéj życia, dojrzalsza od niéj, uderzająca rozwagą, namysłem i wytrwałością, drażniła nas niepospolicie. Ale żaden figiel ani pochlebstwo zbliżyć nas do niego nie mogły, widać z planu unikał towarzyszów. Wiedzieliśmy tylko, że stał gdzieś na bernardyńskim zaułku, a ja doszedłem, że o dwa tylko domy od kanonicznéj kamienicy, w któréj na dole parę zajmowałem pokoików. Miał tam izdebkę jednę, sam sobie usługiwał, jadł nie wiedziéć gdzie i co, zamykał się na klucz i pracował, a gdy wychodził na przechadzki, to gdzieś tak się błąkał, iż nikt z nim spotkać się nie mógł.
Większa część kolegów dała za wygraną doktorowi Abracadabra, ale ja z sąsiedztwa w uliczce i ciekawości wrodzonéj, wciąż go nie spuszczałem z oka, nie chcąc nawet przypuścić, żeby dla mnie miał zostać wiekuistą zagadką. Spotykaliśmy się niemal codziennie wychodząc, wracając i choć nibyśmy się z sobą nie znali, uważałem, że Abracadabra spoglądał na mnie z podełba, a złapawszy moje zaciekawione wejrzenie, ruszał ogromnie ramionami i zżymał się z gniewu, którego wcale nie taił, chcąc mnie nim zapewne odpędzić. Trwało to nie pomnę już jak długo, gdy przez dni trzy, czy więcéj znikł mi z oczów, a że to było wpośród roku akademickiego i Abracadabra bardzo był pilnym uczniem, nie mogłem sobie wytłómaczyć, coby się z nim stało. Wkońcu pomyślałem, że jak rzucał dotąd jednę naukę dla drugiéj, tak mógł nauki całkiem porzucić dla czynnego życia.
Gospodarz domu, w którym stał, był mi zdawna znajomy, był to poczciwy na wpół spolszczały Niemiec tłusty, gruby, narodową szlafmycę piastujący na wypogodzoném czole, jak godło spokoju duszy i mający przy dobrém sercu a flegmie bezprzykładnéj tę tylko jednę śmiesznostkę, że najgorzéj w świecie po polsku mówiąc, miał się za wybornie posiadającego ten język i utrzymywał, że trudno go było poznać od krajowca. Stąd lubiał nim mówić i byle go kto chciał słuchać, gawędził chętnie, a mnie choć młodego, ale w mundur uczony ubranego, do językowych swych popisów przypuszczał. Ażeby się nawet lepiéj zamaskować z niemczyzną, nie mogąc poświęcić szlafmycy, boby to zawiele go kosztowało, fajkę swą niemiecką porcelanową z Fryderykiem Wielkim
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/342
Ta strona została uwierzytelniona.