— Nikogo... zaryglował się na klucz, i gotów umrzéć.
— Ale pan musisz miéć klucz drugi?
— Mam, a na co mieszać się w nieswoje rzeczy...
— Dajże mi pan — zawołałem — znam go trochę, będę miał o nim staranie...
— Nie przyjmie... wypchnie... wyłaje... darmo! — rzekł Niemiec — już my próbowali...
— Nic nie szkodzi — odpowiedziałem — niechże ja spróbuję jeszcze...
Wigand pomyślał, dał mi klucz z kołka obejrzawszy się i pokłonił się; ja wprost pędem pobiegłem do izdebki wskazanéj. Szczęście, że zamykając się na klucz ze środka, klucz z zamku wyjął dla niepoznaki; pocichu więc otworzyć drzwi mogłem, i nie zbudziwszy chorego wcisnąłem się ostrożnie. Była to izdebka mała, ciemna, o jedném z dziedzińca kraciastém okienku, a że dom Wiganda należał do szczupłéj liczby tych budynków, których liczne pożary, jakim Wilno ulegało, nie dotknęły; miała charakter XVII wieku wybitny jeszcze. Przytłaczało ją ciężkie płaskawe sklepienie, głębokie framugi z pułkami i szafami, kapryśnie rozpościerały się po ścianach, wyżéj i niżéj bez żadnéj regularności i planu; szczupłość czyniła ją czémś bardzo przypominającém więzienie.
Obejrzałem się i mrowie przeszło po mnie. Drag leżał wyciągnięty na lichéj pościółce, wyprężony cierpieniem, ręce podłożone pod głowę, usta zacięte, czoło zmarszczone, znać usnął zwalczony znużeniem wśród bólu, który siłą ducha przezwyciężył. W izdebce był tylko dzbanek wody, szczątki chleba, talerz nadtłuczony, i mnóstwo książek i papierów. W kątku stał prześliczny szkielet, w przerażającéj postawie szermierza z fleretem w ręku, robiący mimowolnie wrażenie wyzywającéj życie śmierci, tak ruch jego był naturalny, gwałtowny, przerażający szyderstwem...
Obejrzałem się raz jeszcze i na palcach przystąpiłem do łóżka; Drag spał, ale rozpalony cały, buchając ogniem gorączkowym, niekiedy drgnął, zaszamotał się, to znów wyprężył, to znów słowo niewyraźne wyrwało się z ust jego i zacinał je, zaciskając zęby; panując nad sobą nawet obalony chorobą.
Nagle jakby instynktem poczuł przy sobie sąsiedztwo żywéj istoty, wzdrygnął się, siadł na łóżku, otworzył na mnie oczy iskrzące ogniem gorączki i zawołał:
— Co ty tu robisz! śledzisz! szpiegujesz? idź precz, próżniaku... idź precz!
— Przyszedłem ci posłużyć...
— Niepotrzeba! niepotrzeba!... idź sobie...
— Chcę ci pomódz...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/344
Ta strona została uwierzytelniona.