dnéj maskarady, pamiętam jak dziś, wsuwa się blade widmo w całunie, z maską staréj wychudłéj i zżółkłéj baby szpitalnéj ną twarzy, wywiędłe, obwieszone flaszkami, a tak dobrze uosabiające straszliwą plagę, że nie potrzebowało napisu, który je miał tłómaczyć urbi et orbi. Na widok téj maski wszystko struchlało... straciliśmy serca, zdrętwiały nogi... to szyderstwo ze śmierci zdawało się każdemu niewczesne i niegodziwe. Ja uciekałem od dziwaka, który tak wraźliwe obrał sobie przeistoczenie, gdy cholera zaczęła żywo nacierać na mnie... byłem przebrany za garçon sans souci; utrzymując więc moję rolę, musiałem w końcu dostać, choćby i cholerze, i zaśmiać się jéj w oczy.
Cholera wzięła mnie do kąta, podniosła maskę, i z pod niéj wychyliła się twarz szyderska Draga.
— A ty tu co robisz?
— Bawię się — rzekł — strachem i przesądnością ludzi...
— Winszuję...
— Nie rozumiesz mnie — rzekł. — Chciałem tych, co się niedorzecznie obawiają śmierci, uzbroić w odwagę, wskazując im kogoś, co się ośmiela kpić z cholery pod jéj nosem...
— Myśl śliczna, szkoda, że potrzebowała komentarza — odpowiedziałem.
— Strasznieście ograniczeni! — odparł urażony — dla ciasnych głów darmo-by i komentarze pisać... pójdę się przebiorę, bo się chcę zabawić, a wszyscy uciekają ode mnie.
— Ty bawić się?
— Próbuję, czy w tym stanie duszy, do którego czuję jakieś usposobienie, nie otworzą mi się oczy na nowy jaki horyzont...
— Ale cóż znowu za chorobliwa potrzeba horyzontów i widzeń nowych? — odparłem — wiecznież masz próbować życia, a nigdy żyć?
— Rozpocznę życie na pewno, gdy grę poznam...
Wyszedł i po pewnym przeciągu czasu dał mi się poznać w ubiorze pajaca, a szalał tak, że o mało go policya wyprowadzić nie kazała. Znaleźliśmy się znowu w bufecie, ale już było nad rankiem, wszyscy się rozchodzili, ledwie kilka figur krążyło powstrzymane, nie mając co robić z sobą; muzyka już była zeszła z galeryi.
— A cóż?... — spytałem — nowa próba...
— Miał słuszność król Salomon, wszystko głupstwo... Zabawa męczy i wstydzi, to dobre dla dzieci.
— Czasem się miło zdziecinić.
— Być może, ale dla tych, którzy woleliby być dziećmi, choć
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/351
Ta strona została uwierzytelniona.