Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/354

Ta strona została uwierzytelniona.

Jużem go téż po téj krótkiéj między nami rozprawie nie widział więcéj w Wilnie. Ja nagle późniéj musiałem przerwać kursa moje, a gdym po dwóch latach powrócił na bruk miejski, po długich rozmyślaniach samotnych i łzach wylanych między czterema ścianami... już Draga w Wilnie nie było. Pytałem o niego u kolegów, którzy się w mieście znajdowali, a nikt mi nic o nim powiedziéć nie umiał... poszedłem w świat i upłynęły unosząc mnie na swych barkach długich, długich, niepowrotnych lat dwadzieścia kilka...



Niejeden to zapewne postrzegł, jak dziwnie się zmieniają fizyognomie ludzkie, długim czasu i życia przeciągiem, jestem pewien, że dusza ogromnie tu działa na ciało.
Są dzieci idealnéj piękności, które żywot późniejszy przeistacza na bydlątka, są starte maski bez wyrazu, na które rozwój ducha i serca wkłada promienistą aureolę natchnienia i męczeństw... są wreszcie ludzie uprzywilejowani spokojnego ducha, czy marmurowego oblicza, które się nic nie zmienia.
Często z ruiny młodzieńczych rysów, pozostają to oczy niezagasłe, to usta nieuwiędłe, uśmiechnione dawnym uśmiechem, to czoło niewzruszone, gdy resztę przetworzą burze i prace życia, namiętności i bóle. Jużem tych metamorfoz, niepostrzeżonych dla ogółu wiele napotkał zdumiewających, i niejedna smutne we mnie wzbudziła uczucie... Z cieniuchnych chłopaków porosły wielkie brzuchy na dwóch nogach, z niezgrabnych kloców porozwijały się Antynousy... ale niestety! rzadko mi się trafiło dostrzedz, by młodość cale niezatarta przechowała się na obliczu, lub rozkwitła jaśniejszą niż była dojrzałością w późniejszym wieku. Wogóle twarze ludzi i ich postacie stają się cieleśniejsze coraz, a rzadki dożyje chwili, w któréjby rysy jego mogły nietknięte burzą zajaśniéć spokojem przytomnéj, trzeźwéj, promiennéj starości.
Los nie ma tu udziału żadnego, jak-em się wielokrotnie przekonał, chyba komu pies kawał nosa odkąsi; przypadek gra rolę bardzo podrzędną, my sami tworzym twarz naszę, co chwila coś jéj dodając, coś od niéj odejmując i przekształcając fizyognomie nasze. Każda namiętność gwałtowna, burzy harmonią rysów i zostawuje po sobie ślady przejścia, jak kataklizm w naturze; każde nadużycie, znużenie, wycieńczenie piętnuje się na nas, na jednych brakiem siły i woli, w drugich niepokojem i walką, w innych powolném zbydlęceniem. Zdarzało mi się jednak po latach dwudziestu kilku napotykać twarze tak dziwnie niezmienione, a raczéj tak logicznie postarzałe, żem je od razu poznawał... ta loika je-