Szary mrok chmurnego wieczora padał powoli na osmutniałą ziemię, odblaskiem zachodu oświeconą łuną krwawą... gdzieś nad wierzchami drzew i lasów przebiegł, szumiąc górą, wicher zapalczywie szarpiąc obłoki, ale nad ziemią ciężyła jeszcze cisza ołowiana, panował ten spokój duszący, grobowy, w którym pierś oddychać nie może. Niekiedy tylko strumień wiatru przedarłszy chmury, upadał świszcząc na pola, zakręcił piaskiem na rozłogach i wydmach, ugiął drzewa, połamał gałęzie, i znowu wszystko milczało postrachem, jak przed zbliżającą się burzą, oczekując zesłanki bożéj... zniszczenia i śmierci... Pierwszy raz może świat bolał razem z wylękłym człowiekiem i nie szydził weselem pogody z ucisku jego duszy... cały on wydał mi się wielkim cmentarzem i jedną mogiłą, z pagórka, od którego rozległy kraj w szatach krwawego zachodu i cieniach wieczora rozszerzał się daleko, spowity mgłami i blaskami naszywany... liczyłem okiem groby, i jasnowidzenie ukazywało mi kości i popioły, nadzieje, dziwy i smutki, które w ich głębi spoczywały. Cmentarze, ostawione krzyżami, najweselszym jeszcze były wśród tych grobowisk widokiem, bo stały na nich znamiona wiary, ubłogosławiała je modlitwa, ogrodziło wspomnienie, porastały trawy opiekuńcze, okrywały drzewa zielone... na innych mogiłach przewijały się gościńce, powyrastały gospody, dzwoniło wesele, walały się kupy śmiecia, a zrzucone krzyże rąbała siekiera do ogniska pijanéj biesiady... żadna świętość nie była poszanowaną, żadne wspomnienie nie pozostało niepokalane.
Myśl ulatująca nad tym światem potrącała o pogrzebione boleści i zakrwawiała się niemi... bo nie było stopy wolnéj, nie było szczypty nieprzemieszanéj z popiołem, z kośćmi, ze łzami, a w chwili jasnowidzenia, gdy wszystko wystąpiło razem z pod warstwy, co pokrywała świat wczorajszy, dzieląc go od tego, co się zwija