domem w nieczystém źródle rozpusty szukać nasycenia, którego nigdzie dla niego nie było. Namiętności są jak trucizny palące wnętrzności, które budzą pragnienie nienasycone i wywołują śmierć; ale niéma napoju, coby żar ich ugasić potrafił. Leonia łajana milczała, chłostana urągowiskiem spuszczała oczy jak winowajca, a jeśli łza pokazała się na jéj powiece, kryła się z nią, bo wiedziała, że dla tyrana i ona przeciw niéj będzie orężem. W téj walce niestworzonych dla siebie istot spływały dni długie i straszliwe, a dramat ten, pokryty dla oka ludzi cieniem pokoju i szczęścia, tém był straszliwszy, że chodził w szatach wytwornych i stroił się a uśmiechać musiał.
Jéj już nie szło o siebie, chciała tylko ocalić dzieci, tuląc je do piersi czystéj, ale i tego jéj broniono, one widziały, czuły, a wybrać jeszcze nie umiały między spokojem religijnym płaczącéj matki, a burzliwą wesołością i pieszczotami ojca. Słowa jego psuły w chwili robotę lat długich, zabijały świętości pielęgnowane, chwiały najczulsze osłonki cnoty.
Każdego dnia człowiek ten powracał pod dach niechętniejszy i bardziéj znużony, i co było w nim skutkiem jadu namiętności, składał na karb téj kobiety, męczył się i mękę swą ręką własną rzucał jéj w oczy. Ona milcząc cierpiała. Nareszcie ujrzałem go padającego na łoże boleści, złamanego chorobą okrutną i przerażającego zniszczeniem, jak Łazarza okrytego wrzodami, walczącego z pragnieniem życia. Wszyscy go odstąpili przyjaciele i przyjaciołki, przestrach ogarnął towarzyszéw swawoli i współbiesiadników życia; jedna żona pozostała przy nim stróżem i towarzyszką.
Pusto było w tym domu, który przed chwilą wesołemi śmiechami się rozlegał, gorzkie owoce żywota ziemskiego napełniały spalone usta człowieka, co cierpieć nie umiał, a wśród boleści zżymał się, porywał, rozpaczał, do modlitwy dojść nie mogąc. Męczennica jedna z nim ten kielich podzielała bez wstrętu, bez szemrania, z radością prawie, że nareszcie potrzebną mu się stała. I jakby sobie u Boga wyprosiła zamianę cierpienia, w miarę jak on się dźwigał i zdrowiał, ona słabnąć i boleć poczynała. Wstał, a jego łoże zaległa niewinna istota, która oddechem wciągnęła w siebie jad choroby — przy niéj nie było nikogo prócz aniołów, co nad łożem czuwali. Z poddaniem się przyjęła zesłańce i przez chwilę uśmiechała się jéj śmierć blizka... ale godzina prośby ostatniéj nie wybiła; mimo konania, nie umarła, wstała wycieńczona tylko, by żyć i cierpiéć jeszcze.
∗ ∗
∗ |