jaśminów i rosą oblanéj trawy skoszonéj... nic nie słychać było prócz rzeźwych głosów poranku wzywających do życia, i kapłana modlitwy i pacierza umierającéj. Konała powoli z przytomnością i siłą... oczy jéj zapalały się blaskiem potężnym, usta układały się w ostatni uśmiech do trumny, czoło wypogadzało się jak niebo nad zachodem, krucze włosy rozplątane strumieniem czarnym oblewały dokoła cudny ten owal, który co chwila bledszym i podobniejszym do marmuru się stawał.
— Dzieci moje! — wyszemrały usta — Boże mój, dzieci moje!
A kapłan podał jéj w téj chwili krzyż, i pojęła całując go, że one mają ojca, że się do świata nawet miłością dla nich przywiązywać nie była powinna, gdy duszę jéj wołał ojciec wspólny na łono spoczynku. Przyciągnęła do ust Chrystusa i powieki jéj spławiające oczy pełne życia jeszcze przymknęły się, wyciskając ostatnią łzę, która na zziębłém obliczu potoczyła się jak perła. — Widziałem wówczas z powłoki ciała zastygłéj a cudnie jaśniejącéj czystości rysów niepokalanych ulatującą duszę i anioła, który ją przytulił bratersko i promień jasny, po którym strzałą wznieśli się ku niebu.
Z temi samemi rysy, które miała na ziemi, poleciała do Boga — ale weselsza, rozpromieniona, jasna, i ścigając ją oczyma, widziałem długo, długo, białym cieniem, potém gwiazdką jasną, potém punktem błyszczącym, aż jasność jéj zlała się w niebiosach z łuną bijącą od tronu bożego, i stopiła się w światłościach. Znikome zwłoki, „ten posąg wzniesiony zgasłéj duszy“[1], pożarła ziemia i zieloną okryła mogiłą. Wiatr przeleciał i starł szczątki tego smutnego obrazu, jam pozostał w zachwycie pół-smutku, pół-wesela i płakałem. Czemu? nie wiem.
Żal mi było téj istoty, do któréj się przywiązałem, któréj już nie miałem ujrzéć na ziemi.
Żytomierz 30 marca 1857 roku.
- ↑ Jean Paul.