jakieby zajął, równieby się odznaczył. Uczył się czytać na Piśmie Świętém, nie znał nic nad nie i Ojców Kościoła, świata mało, kątek swój, swoich parafian i obowiązki, ale nie zazdrościł nikomu i zdawało mu się, że berło piastuje...
Napojony przekonaniem, że powołanie jego świętém było i wielkiém, że życie całe i siły poświęcić mu było trzeba, oddał mu się duszą i sercem. Pokochał lud, któremu przewodniczył, służył mu, zapomniawszy o sobie. To téż więcéj tam był niż proboszczem — gospodarzem, ojcem, sędzią, pośrednikiem, stróżem, a plebania dniem i nocą stała dla wsi otworem, i nie było doby, nie było nocy, by ktoś do niéj nie zapukał przychodząc po radę, pociechę, pomoc, słowo, modlitwę.
Zwykle do tego stanu przywiązywała się jakaś chciwość grosza, skąpstwo, pragnienie zbiorów i egoizm, który się wyraził w różnych dotąd znanych przysłowiach — ale nasz stary paroch od téj słabości całkiem był wolny. Miał jednego tylko syna, i dla niego spuszczał się na Opatrzność bożą, braterstwo ludzi, pracę własną; na swą starość nie miał obawy o chleba kawałek; żona zresztą podzielała jego spokój, i często w ich śpiżarence ubogiéj, gdy ostatni garniec mąki na podsitkowy chleb wychodził, uśmiechano się tylko do opróżnionéj bodni, jakby z ciekawości, kto téż ją napełni, nie wątpiąc, że ręka boża czyjąś tam dłonią przysypie. Nigdy téż nie zabrakło chleba, bo się nim dzielono z ubogim i z chłopkiem i z psem nawet bezpańskim, co głodny zawył przed wrotami. Dobrodziejka tak była miłosierna, jak on sam, a że się nie wstrzymywali oboje, robili więcéj dobrego od wielu zamożniejszych.
— Jak jejmość myślisz — mówił paroch, widząc nagiego dziada pode drzwiami — niéma mu co dać, a stary płaszcz, którym ja się w nocy okrywam, wcale niepotrzebny, to czysty zbytek chować go... Możnaby mu go dać, a jabym się wyśmienicie okrył kilimkiem.
— Ale zapewne, mój ojcze... — odpowiadała księdzowa — i stary i dziurawy, kilimek cieplejszy, u nas to się wala, a dla ubogiego, to będzie wielka rzecz taki przyodziewek, nie zmarnuje się łachman przynajmniéj.
I we dwoje potém wynosili stary płaszcz, a nieraz pod równie dobrym pozorom i co nowszego. Ktoś im był parę łyżek srebrnych darował, ksiądz je bardzo lubił, leżały schowane w szufladzie z najdroższemi sprzęty; ale przyszła wiosna głodna, i jednę jéjmość sama wyniosła ukradkiem, by zboża kupić dla chłopka, drugą, tając się ksiądz, sprzedał na wołu do sochy, którą księgosusz rozprzęgał ubogiemu; oboje kryli się przed sobą, a gdy nareszcie prawda wyszła na wierzch, uściskali się w milczeniu.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/394
Ta strona została uwierzytelniona.