czy gdzie nie było dziury w oknie, czy dach nie zaciekał, czy się co nie popsuło przy ołtarzach.
Swoją ręką poprawiał zaraz uszkodzenia, a gdy podołać im nie mógł, odwoływał się do parafian i w rzewnych wyrazach żądał pomocy, któréj mu nigdy nie odmówił lud do niego przywiązany.
Zaraz po mszy powracał wolnym krokiem do plebanii, gdzie najczęściéj u progu czekali już na niego różni ludzie z prośbami i o radę.
Zasiadał latem w ganku na ławie, i tam jakby inter leones odbywały się te poczciwe wiece, te sądy chrześcijańskie, które sobie miał za najświętszy obowiązek. Nieraz ojciec przychodził radzić się o dziecko, lub krnąbrne przyprowadzał, aby z ust staruszka prawdę usłyszało, żona przybiegała z żalem na męża, mąż na żonę, a gdy winnego powoływano, nigdy nie zaprzeczył téj władzy szanowanéj, którą świętość parocha czyniła nienaruszalną. Słuchali go wszyscy chętliwie, a że cichemu jego i skromnemu życiu nic zarzucić nie było można, że czynności jego w zgodzie były z ewangielią, którą im czytał i wykładał, nigdy się żaden nie podniósł przeciw niemu.
Prosta to była postać, z twarzy do otaczających wieśniaków podobna, tém dla nich większa, że żyła ich życiem, w takiéj prawie jak oni mieszkając chacie, tymże powszednim kontentując się chlebem, suknią szarą nie wynosząc się nad nich, ani pragnąc od nich oddzielić. Całą wielkość kapłana stanowiła świętość i zaparcie siebie dla drugich.
Chociaż musiał jak wieśniak na chleb swój pracować, bo od gromadki swéj mógł mieć mało, a nic nie wymagał, stary pleban niebardzo się zajmował gospodarstwem, a szło jedną łaską bożą tak, że głodu nie cierpiał. Nie posłyszałeś tam skarg zbytnich na nieurodzaj i klęski, a gdy się nie powiodło, znalazła się zawsze jakaś misternie utworzona pociecha, by gorzki kęs osłodzić.
— Ot i dobrze!... — mówił paroch — chwała Bogu, że nie urodziło, człekby zabogaciawszy o Bogu zapomniał, nie miałby powodu doświadczenia pokory, z którą do poczciwych ludzi udać się musi o pomoc, a oniby zręczności nie mieli spełnić dobry uczynek... Wié Pan Bóg, co robi!
Było to jego ulubione często powtarzane przysłowie, które, jak ogólne lekarstwo do każdéj przykładał rany.
Jeżeli, na ławie zasiadłszy, nie doczekał się nikogo zrana, szedł potém z książką nabożną na pole, rzadko na swoje własne, częściéj tam, gdzie pracowali ludzie, gawędził z niemi wesoło, czasem usiadłszy na snopie, zagadał się do połudenka i nierychło na plebanię powracał. Te jego pielgrzymki zawsze coś dobrego przyniosły, wesół o dobréj myśli pocieszył nie jednego, rozgniewanego upamiętał i uspo-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/396
Ta strona została uwierzytelniona.