srebrnych już nie było, nic do sprzedania w domu, wyciągnąć rękę trudno kapłanowi, jeden tylko konina stał na stajni, i tego często potrzebowano. Obejść się bez niego było ciężko.
Paroch z żoną poczęli się naradzać.
— Co tu począć? co począć? jakby to temu podołać i za Cyrylka zapłacić?
— Konia mi szkoda — mówił stary — ale niéma sposobu, tylko go sprzedać muszę... Poczciwe to stworzenie, najwięcéj mię boli, że się w złe ręce jakiego okrutnika dostać może, co się z niém źle będzie obchodził.
— Ale i tobie bez niego zejść na piechotę...
— A mnie on na co? — podchwycił księżyna — czy to ja gdzie jeżdżę? piechotą nawet daleko zdrowiéj i prawdziwie po apostolsku... a nie tak stare kości trzęsą się, jak na wózku. Jéjmości to do miasteczka... ot sęk!
— Zmiłujże się... któryż z gospodarzy naszych mię nie podwiezie, sami się o to napraszają... a mnie koń na co?
— Mnie téż tak, jak niepotrzebny, ale bestya poczciwa!
I tak sprzedać go postanowiono! wyszukać tylko należało, kto go na jarmark poprowadzi.
W wigilię tego dnia ofiary, paroch sam nakarmił faworyta na pożegnanie, dobył siana z zastronka, nasypał owsa żłób pełen i cichą łzę otarł, zmuszony rozstać się ze swoim Grzywiakiem. Takie imię nosił ów poczciwy gniadosz, któremu potrzeba oddać sprawiedliwość, że miał i rozum wielki i charakter, jak na konia łagodny i dobry. Poznawał wprzężony do wózka, po sposobie ładowania go i osobach, które do niego siadały, gdzie się ma udać z niemi, stawał sam, zawracał, nie potrzeba nim było kierować. Sam ze stajni wychodził i do niéj powracał, i szkody żadnéj nie zrobił; miał tylko tę, w stworzeniu naturalną zazdrość, że chłopskich koni, zachodzących czasem przypadkowo na dziedziniec, nie wpuszczał i wyganiał z niego, zagryzając do krwi, gdy się upierały jego trawę skubać przed plebanią.
Dobrodziejce także bardzo było smutno pozbawiać się Grzywiaka, ale czując, jaką ofiarę mąż robi, nie śmiała pary z ust puścić, a sama jeszcze namawiała do sprzedaży.
Cały wieczór chodzili oboje zasmuceni i milczący, a pleban powtarzał:
— Alea jacta est... Bóg wié, co robi...
Posłano na wieś po gospodarza Mryhuba, aby wziął konia do swojego wozu i poprowadził go z sobą, a ksiądz dziwował się, czemu Mryhub nie przychodził.
Wtém dość już późno zaszurgotało coś w sionce, szmer jakiś dał
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/399
Ta strona została uwierzytelniona.