wiem, com tam gadał i jak-em się tłómaczył; bo wśród tych nocnych i dziennych wypadków i najmniéj spodziewanego końca zupełniem stracił, pierwszy raz w życiu, przytomność.
Miałem przy sobie ciągle starego unteroficera, Sandomierzanina Wołkowskiego, ciurę i pijaka, ale poczciwego serca człowieka, który się do mnie był niezmiernie przywiązał.
Pod noc, kiedy siedząc medytuję nad marnością rzeczy ludzkich, wchodzi Wołkowski, ale jakby go z krzyża zdjęto, napiły widocznie i cały we łzach.
— A co, panie poruczniku?... kiepsko.
— Cóż się tam dzieje? — zawołałem.
— Nic, tylko pana słyszę powiesić mają w środku obozu i już szubienicę stawić kazali.
Skoczyłem wściekły.
— Rozstrzelają chyba! — zawrzałem.
— Gdybyż choć tak... ale mówię, że król gniewa się i na szubienicę skazał... przypadłem do pana po dyspozycyą... Sulmierzycki powiada, że pan jeszcze dosyć masz pieniędzy... te Prusaki gotowi zabrać. Każ pan nam Polakom je rozdać... wiernieśmy panu służyli, a teraz przez niego biedę cierpim...
Płakał, łzy rękawem ocierał i do kolan mi się kłaniał. Przekonany jestem, że miał do mnie przywiązanie, ale jako żołnierz życia nie cenił bardzo, i już się obywszy z tą myślą, że mnie powieszą, żałował tylko mojego grosza, żeby go Prusacy nie przywłaszczyli.
— Czyż mnie gienerał Małachowski nie potrafi obronić? — zawołałem do Wołkowskiego — to być nie może. Cóżem zresztą tak strasznego zrobił? Trzebaż mi było powiedziéć o rozejmie, kaduk ich tam wiedział... a żołnierzowi zawsze siekaniny się zachce... Powinni byli przestrzedz.
— Komenda była: stać na patrolu i nic więcéj.
— U tych dyabłów wszystko po komendzie, a nie po sercu... Ale zjedzą licha, żebym im się dał powiesić.
Wziąłem parę pistoletów do kieszeni i siadłem.
— A tłomoczek, panie poruczniku? — pyta płacząc Wołkowski.
Ażem go połajać musiał, żeby się pozbyć. Mnie chodziło o życie, a temu o dukaty moje, bo już mnie miał za skazanego bezpowrotnie na tamten świat.
Posłałem go do gienerała, prosząc, aby się ze mną chciał widziéć. Sam nie wiedziałem co począć; pojęcie niebezpieczeństwa powoli mię przejmowało i jakoś na przemiany to wściekłość ogar-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/413
Ta strona została uwierzytelniona.