mi się kto obejść umiał. W kilka tygodni ledwie się nieco uspokoiło. Starosta napadał na Gozdzkiego, a ten już na baczności się zawsze mając, bo go to bawiło — stawał w obronie i prochu napsuwszy, często ludzi nakaleczywszy sobie, rozchodzili się ad videndum. Dla wojewodzica to było rozrywką, przyczém, że punkt honoru mu nakazywał nieszczęśliwą starościnę bronić, a na nikogo téj obrony zdać nie mógł, zmuszonym był dawne swe życie bałamutne porzuciwszy, doma siedziéć i swemu gościowi atentować. Że z tego stalszy afekt po raz pierwszy w życiu w człowieku rozbałamuconym się wywiązał, było już w przeznaczeniu. Wojewodzic powziął szacunek dla starościnéj, amory swe lwowskie porzucił, stał się więcéj domatorem i nie skarżył się na to. Proces rozwodowy szedł tępo, choć na powodach do niego nie zbywało, a Gozdzki na to nie żałował. Lecz w konsystorzu i Potocki téż miał swoich obrońców, a grosza nierównie więcéj od wojewodzica, któremu na nim zawsze zbywało.
Trudna do wiary, a przecież prawdziwa rzecz, że się ta sytuacya lat dwa przeciągnąć mogła, a ani starosta się nie wyrzekał żony, ani Gozdzki obrony jéj.
Przyszło do tego, że gromadnie raz naszedłszy na Jaryczów nocą, Potocki owe dwie armatki stojące na wałach, które żadnego strzału nie dały, zabrał i cofając się, uprowadził z sobą w tryumfie.
Gozdzkiego to tak obeszło, iż z całą gromadą puścił się w pogoń, gotów znowu życie stracić, aby dyzhonoru nie miéć. Starosta się mężnie bronił, ale naciśnięty armatki porzucił. Więc je zieleniną poobwiązawszy, z wielkim hukiem i krzykiem nazad na wały zaprowadzono, gdzie spokojnie sobie drzemać mogły, bo im wartowników dodano.
Gozdzkiego przyjaciele różnemi racyami przekonać się starali i skonwinkować, żeby do jakiéj zgody i kompromisu ze starostą przyszło, bo mu to wistocie życie zatruwało, nie dał się jednak złamać.
— Kobiety nieszczęśliwéj nie rzucę, na łup jéj rozbójnikowi nie dam. Gozdzki nigdy nikogo nie zawiódł i nie zdradził. Co będzie to będzie, Kaniowski beknąć musi. Gdyby już nie o kobietę mi szło; to o honor idzie. Nie dam mu się przechwalać, że mnie w kaszy zjadł.
Starosta do zgody był skłonniejszy może, bo spokoju chwili nie miał, ani w domu, ani za domem, ruszyć się nie mógł bez kilkudziesięciu z milicyi; nocami stawić musiał straże i choć czasem jaki miesiąc spokojnie upłynął, Gozdzki zasadzał się na niego, czatował, i gdy się go najmniéj spodziewano, napadał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/470
Ta strona została uwierzytelniona.