Postanowił sobie bowiem, że starostę w jakikolwiekbądź sposób ująć musi w niewolę i dopiéro z nim traktat pokoju podpisze. Niełatwo to było, miano się bowiem na baczności. Z obu stron szpiegów sobie nasyłano. Ruszył się pan Kaniowski do dóbr swoich, na drodze go pilnowano, a czasem nocą, choć bez nadziei skutku, alarmowano. Zrywało się co żyło na nogi, do samopałów, a nieprzyjaciela już nie było. Tak go draźnił, męczył i irytował Gozdzki, póki nareszcie wypadek końca nie położył téj utrapionéj wojnie.
Obadwa już bez dobréj komitywy ludzi zbrojnych z domu się nie ruszali. Jakoś jesienią Potockiemu wypadł nocleg w Glinianach. Roztasował się był tylko co w gospodzie, gdy z drugiéj strony aspirant wojewodzic nadciągnął. Żyd, do którego miał zajechać, ze strachu i aprehensyi, aby mu domu nie zniszczono, począł wołać, że starosta Kaniowski jest w mieście.
W to mu graj. Nie dając czasu tamtym zebrać się ku obronie, nie zsiadając z koni, téjże chwili rzucił się Gozdzki i karczmę otoczyć kazał. Ponieważ mu razy kilka Potocki sam tyłami uszedł i salwował się pieszo, a kozaków darmo wybijać już mu się sprzykrzyło, wojewodzic część swoich odłączył i na tyłach gospody zasadzkę w chmielniku urządził. Na dany znak rzucono się na karczmę ze trzech stron, czwartą, jakby z pośpiechu i nieoględności zostawując wolną. Więc po staremu, z okien starościńscy ognia dają, a tu w okna i bramy Gozdzkiego milicya szturmuje. Nie obeszło się bez krwi rozlewu, bo z obu stron dzielnie się nauczyli napadać i bronić. Aliści, jak zawsze, ludzie wojewodzica górę wzięli, niéma tu już nic do czynienia tylko z życiem umykać.
Dano znać staroście, że na tyłach od chmielnika przesmyk wolny. Pan Kaniowski samotnie z furtki wyskoczywszy, wprost do gąszczów chciał smyknąć, gdy z rowu zasadzeni ludzie, którym sam niemal się w ręce rzucił, pochwycili go.
Okrzyknięto zdobycz i wojewodzic podbiegł, aby się oczyma własnemi o niéj przekonać.
— No! panie starosto — zawołał — jesteś w moich rękach, nic nie pomoże... każ ludziom broń złożyć. Wojna skończona, niéma tu już co tergiwersować, trzeba się poddać. Nie jeden raz i królowie bywali do niewoli brani. Honor mój ręczy, iż mu się żaden despekt nie stanie...
Ustało strzelanie. Starosta rad nie rad poddał się losowi swojemu. Szli tedy razem do izby karczemnéj, a wojewodzic wino i gorzałkę kazał przynieść, aby i ludzie i oni po boju się pokrzepili. Wszakże straże stały dokoła. Z wielkich rankorów
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/471
Ta strona została uwierzytelniona.