nowemi oszczędnościami nagrodzić sobie poniesione straty, i podwajał skąpstwa.
Chodził téż, jak-eśmy go widzieli, w makowéj wytartéj kapocie, w kontuszu nie mającym już żadnego koloru, tak, że na ulicy wziąć go było można za żebraka. Postarzał się znacznie, a mimo pobożności, nigdy mu jakoś na myśl nie przyszło, że umrzéć może, że to tak ułożone zegarkowo życie przerwać się kiedyś musi. Wprawdzie troszczyć się nie miał o kogo, bo familii przynajmniéj w tych stronach nie widać było, a nikt nie mógł go się dopytać, skąd pochodził.
Od wielkiéj owéj zmiany, która zaszła w życiu jego, gdy zmiany w sądownictwie usunęły go od zwykłych zatrudnień, czas swój spędzał, jak-eśmy powiedzieli, nie szukając ani towarzystwa, ani ludzkiéj pomocy.
Ta zimna jakaś mizantropia, ten pozór zagadkowy, postać tajemnicza i oryginalna zaciekawiły mnie do tyla, żem usilnie starał się go poznać i zbliżyć do niego.
Nie będę opisywał, ile mnie to dni straconych i wysiłków kosztowało — użyłem pozoru jakiéjś sprawy spadkowéj, która dawnemi prawami rozstrzygać się miała, prosząc go o poradę. Zastałem Paliszewskiego w jego izdebce na przedmieściu, która z drugim maluczkim przedpokoikiem, tarcicami tylko od niéj oddzielonym, całe jego składała mieszkanie. Izdebki były nagie, smutne, wilgotne i silnie przejęte stęchlizną. W pierwszéj, jakieś sprzęty liche ledwie dojrzéć dawał zmrok, który tu panował; w drugiéj trochę było jaśniéj, ale równie ubogo. Jedno okienko oświecało izdebkę, stolik przysunięty do ściany, zarzucony papierami i pokryty resztką wyszarzanego zielonego sukna, łóżeczko wyleżane, jak tapczan zakonnika, wązkie i twarde i kilka kufrów wpół otwartych, z których pliki jakieś widać było.
Paliszewski siedział na starém trochę obłamaném krzesełku w białym kitlu, który od częstego prania pościągał się i ledwie się dając spiąć, rękawy miał tylko po łokcie. Na nosie miał okulary starodawne, bez podtrzymujących ramion, mocno na nos wciśnięte, a sznurkiem obejmujące głowę, zamiast butów jakieś chodaki wydeptane. Nic go wszakże przybycie obcego nie zmieszało; popatrzał, spytał, poprosił siedziéć i wziął się do papierów. Zdziwiłem się nadzwyczajnéj wprawie, z jaką zaledwie rzuciwszy okiem na papier, intuicyjnie zgadywał, co zawierał, i wybornemu sądowi, który wydał o rzeczy. A że nie o to mi szło, ale o poznanie człowieka, począłem go wprowadzać w rozmowę. To mi się raz pierwszy całkiem nie udało; zamilkł, nałożył okulary, słuchał bar-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/483
Ta strona została uwierzytelniona.