Nie było to łatwém, ale katastrofa tego dnia i nagła odwilż, która nam takiego figla spłatała, na początek dostarczyła wątku. Zbąski, i zły trochę i zmieszany tém przyjęciem, usiłował nie pokazać po sobie, co się w nim działo i nuż opisywać nasze dzieje, naszą sannę, utrapioną podróż i śmieszne jéj przygody.
Panny radeby się były tém zabawić i prychały potrosze, ale — matka nie powracała, spoglądały na siebie, widocznie zrozumiéć tego nie mogąc, dlaczego uciekła tak prędko i została tak długo.
Wszystkim nam ten kwadrans wydał się godziną, chociaż ja wiedziałem najlepiéj o tém, iż więcéj kwadransa nie trwało to dziwne położenie, bo siedziałem naprzeciw przepysznego zegara w szafce bronzowéj zamkniętego, który miałem czas admirować.
Przedłużone oczekiwanie na matkę zaniepokoiło w końcu jednę z panienek, która, pokręciwszy się na krzesełku, poszeptawszy coś z siostrą, wyrwała się i pobiegła. Została do bawienia nas dwóch jedna gosposia, na którą wystąpiły rumieńce, wesołość ją opuściła, żal mi się zrobił niezmierny biednéj dziewczyny — i to było pono zawiązkiem, jak państwo zobaczycie, daleko gorętszego dla niéj sentymentu.
Zbąski, pomimo nadrabiania wesołością, coraz większe téż okazywał zakłopotanie, w głowie mu się nie mogło pomieścić, co się stało. Zapytał w końcu panny, czy nie zasłabł kto w domu?
Panna spuściła oczy i bełkotała coś niewyraźnie:
— Podobno babcia trochę niezdrowa, ale to nic.
Siedzieliśmy jak na mękach, gdy naprzód powróciła pośpiesznie, mocno zarumieniona druga panna, i w téjże chwili prawie otwarły się drzwi ze strony przeciwnéj, a w nich ujrzeliśmy prowadzonego pod rękę przez wyrostka, o kiju zwolna wchodzącego staruszka przygarbionego nieco, który ciekawe oczy wlepił we mnie, nic nie mówił i zdawał się drżéć cały. Powstaliśmy, aby go powitać, nie posuwał się daléj, spostrzegłem, że łzy miał na oczach. — Wszystko to dla nas było tajemnicą nierozwiązaną; po chwilce przemógłszy się staruszek, żywo pośpieszyć chciał ku nam, a chociaż Zbąski stał na przodzie, jak w tęczę patrzał we mnie. Panienki usunęły się na bok.
— Pan starosta dobrodziéj przebaczy — odezwał się postępując ku niemu — przybyliśmy jakoś nie w porę.
— Ale jak to nie w porę?... — niby ocknąwszy począł żywo, głosem drżącym i zmuszając się do uśmiechu starosta. — Owszem, Bóg widzi, z duszy i serca radzi jesteśmy, radzi...
Głos mu zawiązł w piersiach, widziałem że łzy, mu płynęły z oczu, choć usta usiłowały się uśmiechać.
— Serdecznieśmy wam radzi — powtórzył. — Siadajcie, proszę.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/493
Ta strona została uwierzytelniona.