wcale nie zły, choć jutro zająć mogłem. Starosta inwentarz swój zostawił mi z warunkiem oddania in statu quo, bez przypłodku.
Składało się tak, licząc w to piękne oczy Lorci, że choć miałem wstręt do korzystania z fizyognomii mojéj i jakiegoś tam przypadkowego podobieństwa, wyrwać mi się było trudno.
Gdy sam już powróciłem do Zabłocia, a kamerdyner mnie do starosty zaprowadził, zastałem go w krześle z koronką w ręku, powagą jakąś wielką obleczonego i smutnego. Począł się mnie najprzód rozpytywać o Rutki; nie było im nic do zarzucenia, musiałem prawdę wyznać.
— Mówmy otwarcie — odezwał się starosta — ja lepszego dzierżawcy nad was nie znajdę, a pan wątpię, byś powolniejszego i wyrozumialszego dla siebie znalazł jurysdatora; nie będę przed nim i tego taił, iż sztuczniebym go chciał zatrzymać w sąsiedztwie dlatego, abym mojéj biednéj Annie uczynił tém przyjemność. Waćpan jesteś żywym wizerunkiem naszego syna; jéj przywiązanie do dziecka sprawiło to, że nie obraz jego, ale samo to dziecię chce w nim widziéć. Napróżnośmy się starali jéj to wybić z głowy. Urojenia swojego trzyma się jak ostatniéj deski wybawienia. Bądź waćpan wyrozumiałym, bądź pobłażającym dla biednéj staruszki, Bóg ci to nagrodzi! Nie popełniasz grzechu, czynisz dla nas ofiarę, uczynek dobry! Bóg ci to nagrodzi! — powtórzył.
Stary począł mnie ściskać ze łzami; na tém się skończyło; wziąłem Rutki.
Miałem najmocniejsze postanowienie, zmuszonym teraz będąc, zwłaszcza w początkach, codzień niemal przyjeżdżać do Zabłocia, nie sprzeciwiając się bynajmniéj staruszce, nie pomagać jéj jednakże do zachowania złudzenia. Ostrożnie rozpocząłem to o mojéj rodzinie mówić, to o stosunkach i t. p.
Starościna słuchała z uśmiechem, jakby żartu, śmiała się, kręciła głową i szeptała:
— Komponuje wybornie.
Naturalnie z tego przyjęcia za syna wypadała rzecz dla mnie najprzykrzejsza, któréj uniknąć musiałem, bądź-co-bądź. Starościna chciała mi nieustannie być w czémś pomocą, ciągle mnie obdarzała, pani Sawicka oczyma i ruchami błagała mnie, ażebym przyjmował. Działo się więc tak, żem pozornie biorąc i dziękując, natychmiast na ręce córki składał, co otrzymałem od matki.
Przekonawszy się o mojém niezłomném postanowieniu w tym względzie, pani Sawicka wcale się nie sprzeciwiając już, odbierała wzdychając te ofiary, z których najmniejszéj prószynki przyjąć nie mogłem.
Trwało to wszystko, jak powiadam, czas jakiś bez większych
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/499
Ta strona została uwierzytelniona.