Zacząłem się wymawiać, on gniewać, koniec końców zmógł mnie, przyrzekłem jechać na ślub i wesele.
Przychodziło mi na myśl, a nuż tam gdzie się spotkam z Sawickimi, albo z Baranowiczami, ale mil kilka dzieliło ich od Moskorzewskich i wiedziałem, że ci mało z kim żyli.
Moskorzewski jak był zwykł zawsze występować ogromnie, tak i na to drugie wesele wysilił się nadzwyczajnie. Zapraszał, kogo tylko mógł, przygotowania były niesłychane, zawczasu już o tém mówiono.
Rzecz to pewna, że gdy skąpy chce się popisać, i rozrzutnego zakasuje. Będzie potém zbierał łupinki i gryzł się w sercu, ale, znaj pana po cholewach, musi być!
W wigilię ślubu przyjechawszy, zastaliśmy już ludzi gromady i występ pański, nazajutrz obiecywano drugie tyle. Jakoż poczęło się zjeżdżać sąsiedztwo wszelkiego kalibru od rana i płynęło jedną strugą do wieczora.
Czas był jesienny, ale dnie piękne i pogodne, młodzież stała w ganku, bo już w pokojach i ciasno było straszliwie i gorąco. Byłem i ja w tłumie tym, gdy czterokonny powóz zajechał i koło mnie ktoś zawołał:
— A! to Sawiccy!
Jakby mnie ukropem oblał, a potém zimną wodą. Nie byłem nigdy tchórzem, w téj jednak chwili, wyznaję, jakiś nieopisany strach mnie ogarnął, tak, że gdybym był mógł, uciekłbym z placu. Zwróciłem oczy ku wchodowi i w téj chwili zobaczyłem panią Sawicką z mężem, a za nią tuż idącą Lorcię, tak piękną, jak była, choć bledszą i smutniejszą, niż ją znałem w Zabłociu. Ona téż musiała mnie postrzedz, bo stanęła jakoś pomieszana, pobladła bardziéj jeszcze, zacięła usta i dopiéro ochłonąwszy nieco, poczęła się przeciskać za matką. Widząc, że idzie sama, rzuciłem się ku niéj, zapomniawszy na wszelkie postanowienia, nie zważając, że na nas patrzą, przypadłem i podałem jéj rękę. Słowaśmy nawet nie powiedzieli do siebie, bo i mnie słów brakło i ona się na powitanie zebrać nie mogła. Sawicka, która zobaczyła, gdym szedł, odwróciła się, skinąwszy mi głową i grożąc nieco.
Niedobrze pamiętam, co się daléj ze mną działo, wiem, żem posadziwszy pannę, przywitawszy rodziców, został przy nich, nie mogąc ruszyć. Otaczało nas zbyt wiele osób, abyśmy coś więcéj nad parę słów obojętnych przemówić mogli.
— Mój Boże! — zawołała do mnie w głos — co się to z panem stało? Tyle czasu, żebyś téż zajrzał, żebyś się dowiedział, żebyś dał znać o sobie! Słowo daję, nie mogę panu tego darować.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/516
Ta strona została uwierzytelniona.