mysz miała się eksponować na dachy, po których on poluje. Po co? daje się jéj cukier, bułka... czasem i co w dodatku.
Raz już tak było, że jéj nie widziałem trzy dni, i myślałem, że się co stało biednemu zwierzęciu — aż czwartego dnia — jest! A ja ją znam! i z twarzy i ze śmiałości poznałbym ją zawsze, a kiedy z sobą raz przyprowadziła jakąś kompankę, zaraz wiedziałem, która obca. Niéma nic w świecie pocieszniejszego, jak gdy wlazłszy w sam kątek, siądzie, na tyłku, w przednie łapki cukier chwyci i temi białemi ząbkami, chrup, chrup. Czysta wiewiórka i tak elegancko wygląda.
Coby się jéj stać mogło! Zdechnąć! nie miała przyczyny, wyglądała żwawo i zdrowo.... Okaże się jutro.
Wróble się stawiły do apelu wszystkie. To miejskie wisusy, czyste łobuzy uliczne. Na wsi pamiętam, cale to inaczéj wyglądało, czyściéj, trochę dziko, ale nie miało to tego urwiszowstwa w sobie, co tutejsze. Miasto działa na wróble. Gdzieś się to brucze, pióra nie w porządku, jedno się nastawiło, drugie nadłamało, trafiają się kulawe, a widziałem jednego, co mu tylko jedno oko zostało, ale proszę tylko patrzéć, jak się to tłucze, czubi a wrzeszczy, a wierci. Satysfakcya na to patrzéć. Mówią, że Trembecki szambelan wszystkie wróble, co do niego chodziły, znał i ich gienealogią. Bałamuctwo! Gienealogią! ale ba! — gdzie u nich gienealogie, albo to pyta ojca i brata.... Jedna tylko ekscepcya, sam to eksperymentowałem. Gdy matka ze smarkaczem przyleci, co dopiéo niedawno się nauczył siako-tako ruszać skrzydłami, sama nie jé, a jego karmi. Czasem, z pozwoleniem, durniowi pakuje w gardło i tak go oćka, oćka, że się ledwie potém ruszy. A bury na to tylko czeka... Nie! ten bury, ten bury! Słowo daję, dałbym złotówkę, żeby go kto jakim sposobem sprzątnął, bo tu się nic daléj żywego przed nim nie utrzyma.
18 maja. Myszy jak niéma tak niéma. Coś zaszło — coś w tém jest. Szkoda mi jéj. Ale kto wie? Może nie wychodzi z dziury dla słabości, i gotowa w niéj zdechnąć z głodu.
19 maja. Dziś miałem ekstraordynaryjną przygodę. Stróż Demko zachorował, który mi nosi wodę na górę, no i czasem przymiecie i śmiecie zabiera. Nic osobliwego pójść ze dzbankiem do studni, bo ja się tam tego nie powstydzę, ale na trzecie piętro na moje nogi, jest subjekcyi trocha. Czuję potém w kolanach, bo się i tak spuścić trzeba i wdrapać razy kilka. Wszyscy na tego gospodarza krzyczą, że zdzierca i kłótnik, a ja tego z nim nie doświadczam, bo oto wiedząc, iż niéma komu mi wody przynieść, sam się o chłopca postarał i przysłał mi go. Skąd on go wziął, — Bóg go wie, gdzieś z rynsztoka, bo to dopiéro łobuz nad
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/523
Ta strona została uwierzytelniona.