Powiedział mi nazwisko straganiarki, u któréj był, ciekawość wzięła u niéj o chłopca popytać.
Baba herod czysty, spasła okrutnie a mała, trochę wąsów, a wyszczekana i no! Jużem ją przywitał jak nie można grzeczniéj. Zrazu zrozumiéć nie chciała, po co przychodzę, a gdym o Jóźku zagadał, poczęła jak pytel.
— A bo to jucha! skurczypałka! nic dobrego! Łasował a łasował i w miejscu go nie było utrzymać, gdzie się dwóch łobuzów tłukło, on pewnie już tam trzecim musiał być. Toby jeszcze było nic; bo to młodość — trudno, ale ja go bywało po macierzyńsku w mordę chlasnę, to mi zaraz nogi za pas i ucieka. Słyszę, że i u szewca nie wytrwał.
Poczęła wróżyć gałęź i szubienicę; a jednak jawnie go jéj żal było. Spytałem, czy nie wiedziała co o rodzicach.
— Jakżeż nie, tomci ich znała, ojciec się zapił, ale to, bodaj nie był ojciec, bo się z nią ożenił, gdy ten już był na świecie. Matka była zbytnica, ot téż i skończyła marnie. Jabłko się nie odtoczy od jabłoni.
Gdym odchodzić chciał, poczęła pytać o chłopca — tak go jéj było żal.
25 maja. Myszy niéma, prawdopodobnie już nie wróci. Wróble téż pono jadła nie potrzebują jak w zimie i w ciężkie czasy, zdezertowały; jeden Czupurny mnie się trzyma. Przynoszę mój chleb, co go nie dojem przy obiedzie, a czasem i jaką polizówkę. Chłopiec się do mnie przywiązał i spoufalił się, że już do stolika przychodzi, oprze się łokciami na nim i tak ze mną gawędzi.
Muszę mu choć na tandecie buty kupić, bo na te poczwarne, ogromne chodaki patrzéć nie mogę; ale mu nie dam, chyba się zacznie uczyć czytać ze mną. Ma taki wstręt do elementarza, że jak go zobaczy, bom już kupił umyślnie — drapnie jak dyabeł od święconéj wody! Ale figlem go podejdę.
26 maja. Nigdym się nie spodziewał, mysz z wojażu powróciła. Jest! jest! ta sama. Nie znam obyczajów tych stworzeń; lecz po co ona, mając to, co do życia potrzeba, włóczy się gdzieś po dziurach? Może na półapkę trafić.
Czyby téż i myszy miały fantazyę miéć? wszystko to być może.
Doktor Sulzer, człek stateczny i uczony, chociaż mu się znać nie wiedzie — spotykam go u Kasi, — powiada, że bodajby się na wojnę nie zebrało. Prorokuje drożyznę wiktuałów. Byle Hołkiewiczowie nie podnieśli ceny obiadów, bo-bym musiał zredukować się. Ale zresztą! co mi tam!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/527
Ta strona została uwierzytelniona.