Dopieroż się posypały pytania; zaszliśmy pod „Szczupaka“. Nieboraka sprawa tu zapędziła, ma folwarczek pod Garwolinem. Żonaty, ma dwoje dzieci, ale się już o szpakowatych włosach ożenił. Ponieważ tego dnia nie miał już nic do atentowania, zaprosiłem go na obiad do Hołkiewiczów, zapowiadając, że występować nie myślę, on téż gęby popsutéj miéć nie powinien....
Tośmy się nagadali, ażem odżył. Z obiadu poprowadziłem go do Kasi na kawę, wieczorem wreszcie do mnie, bo końca rozmowie nie było.
Zestarzał się poczciwy Krzysztof! Powiada, że mu się stare rany czuć dają. Mój miły Boże, ma familię, dom, dzieci, tyle rzeczy do kochania, a na dolę się skarży. Musiałem mu powiedzieć — nie obrażaj Pana Boga — a ja?
Ten-by się był gotów mieniać na moje sieroctwo! Jak tu człowiekowi dogodzić? Przyznał mi się, że żona sekutnica, że ją wziął dla tego folwarczku. Ale chociażby i tak było, przecie dwoje dzieci ma! Toć to skarb! toć to złoto! toć to łaska boża! At!
Zaprasza mnie do siebie. Pojechałbym, albo i poszedł, ale po co? Napatrzę się cudzego gniazda, to mi w mojéj dziurze tęskniéj potém będzie.
18 czerwca. Nie odstępuję na krok Posiłowskiego, opowiadamy sobie nasze stare historye i radziśmy z siebie — radzi! Z tego, co mi wyśpiewał, widzę, że dostatków wielkich nie ma, ale mu chleba nie brak. Czegóż chciéć?? I ten kwaśny! Po obiedzie gdyśmy do Kasi szli, znalazł się Sulzer, którego parę dni nie było. Cięliśmy gawędę we trzech, i maryasza do puli. Spędziłem czas do wieczora jak nie można weseléj. Posiłkowski sprawę swą skończył i jutro do domu. Szkoda mi go, ale dobra psu i mucha! Parę dni spędziłem wesoło, za co Panu Bogu niech będą dzięki.
19 czerwca. Odprowadziwszy trochę Posiłowskiego, powracałem do domu, gdy — patrzę, wlecze się przede mną nakuliwając chłopię, jakby Czupurny. Ja go łap za ramię.
— A tuś mi!
Zląkł się i chciał uciekać, alem go schwycił mocno.
Czy myślał, że go będę bił — bo jak mi się rozbeczał!! Ledwie go uspokoiłem, żeć mu złego nie zrobię nic, a chcę wiedziéć tylko, dlaczego uciekł.
— Nie można było wytrzymać — rzekł z płaczem — codzień jedno a jedno, i jegomość kroku nie dał zrobić za drzwi. Nogi pozaklękały od siedzenia. A tu zamiataj podwórze, zamiataj sień, zamiataj schody, a noś wodę, a wywóź śmiecie... I taką strawę dawali, że i pies-by nie jadł.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/533
Ta strona została uwierzytelniona.