im ciężarem. Muszą myśléć o dzieciach. Bądź-co-bądź, prima charitas ab ego. Mają słuszność.
Gdym się wyspowiadał im z mojego nieszczęścia, biedni ludziska ręce załamali, spojrzeli po sobie, stary mój kolega długo się słowa nie mógł odezwać. Powiedziałem mu zaraz, że przychodzę do niego służby szukać; na co jéjmość zakrzyknęła:
— Zmiłuj się, albo to my panowie, żebyśmy sługi trzymali! my sobie sami służyć musimy!
Przyjęli mnie jak nie można lepiéj. Sam widzę, żem źle rachował, bo przy ich szczupłych funduszach, niepodobieństwo się obarczać. Spędziliśmy wieczór na gawędce, jak za dobrych czasów.
Ja nie desperuję, że jakiekolwiek miejsce, zajęcie, gdziekolwiek w mieście uda mi się wyszukać: nie jestem wcale wymagający, byle kątek, jaka taka strawa, odzienia mi do trumny starczy. Z obuwiem może być trudność, ale Opatrzność boża! Grzech wielki, żem zwątpił o niéj. Jeżeli na ziemi potrzebny jestem, pomoże mi, jak nie... no — to cóż? albom to ja pierwszy lub ostatni w położeniu podobném?
Ta poczciwa stara moja gospodyni musi suponować, że ja już nie mam co jeść, bo mi ciągle jakąś przekąskę proponuje, a ja nie miałbym sumienia, gdybym pracującą biedną kobietę objadał. Więc się wymykam umyślnie w téj porze z domu, gdy jedzą, ażeby mnie nie nakarmili, a wróciwszy, opowiadam niestworzone rzeczy o paradnych obiadach, których nie jem. Suchy chleb, to istotna kuracya dla człowieka! Apetyt, jakiegom nie miał dawno! Wszystko mi pachnie. Każda rzecz wydaje się przedziwnego smaku.
Sygneta ojcowskiego nie radbym sprzedawać, chciałbym, żeby go ze mną włożono do trumny; z téj gałęzi Rzempińskich jestem ostatni — sterilis. Boję się, żeby mnie do tego gwałtowna potrzeba nie zmusiła. Miałem kilku dłużnych mi, ale tych teraz ani odszukać, i — są to ludzie biedni — naciskać trudno.
Roboty na żaden sposób znaléźć nie mogę. Podjąłbym się wszelakiéj, bo się pracy nie wstydzę, byle siły starczyły. Wszędzie mnie odprawują, spojrzawszy, żem stary, politykując. A od czegóż Opatrzność, tylko co jéj nie widać! Trzeba wytrwać, serca sobie nie psując. Pogodném czołem, panie Gabryelu! zuchowato! Czoło stawić przeciwności! Albo to ja jeden? Miałem i ja dni dobre, miałżem być wyjątkiem i nie zaznać biedy? Chyba-bym człowiekiem nie był. Wszystko to w porządku, a narzekać, gdy się tyle chwil jasnych przeżyło, byłoby niewdzięcznością.
Macte animo, panie Gabryelu!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/542
Ta strona została uwierzytelniona.