Wszyscy, po dniu tym wzruszeń pełnym, zapragnęli usunąć się do bocznéj komnaty i tam czekać przebudzenia, gdyż jeszcze się go spodziewano.
Jeden syn pochylony przy ojcu pozostał nieruchomy.
Na dany przez matkę znak, potrząsnął głową, wskazał na ojcowskie łoże, dając łatwo zrozumiéć, że chciał czuwać przy nim.
Niedawno jeszcze z ust jego słyszał ostatnie wyrazy błogosławieństwa i przestrogi, niedawno brzmiały tu głosy zwołanych panów rady, królewicz-następca wzruszony był. Do łoża konającego wiązała go miłość, wdzięczność i ta troska o jutro, która brzemieniem całéj, nieznanéj przyszłości leżała na piersiach jego.
Łzy kręciły mu się w oczach...
Złotą była korona, którą miał włożyć na młodocianą skroń, ale ciężką.
Zwolna wysunęli się wszyscy ku drzwiom bocznym, których zasłonę królowa podnieść kazała, aby być na najmniejszy szelest, na zawołanie powrócić gotową.
Nieruchomy w téj półklęczącéj postawie królewicz, został jak przykuty do siedzenia i łoża. Wzrok jego na twarzy bladéj ojca spoczywał.
Oblicze to było zżółkłe, jak karta pergaminowa i jak ona życiem zapisana długiém. Nigdy może wprzód, gdy był w pełni sił, nie stały na niéj wyryte dobitniéj męstwo, rezygnacya, siła, spokój i żelazna wola. Teraz tylko wszystkie te charakteru znamiona oblewała światłością przedśmiertną jakaś błogość, pogoda dnia ostatniego.
Któż nie widział na obliczu umierających, mocnych na duchu, bojowników zwycięskich, tego wyrazu szczęśliwości, jaki wdziewa śmierć, wiodąc ich do grobu?
Wszystkie cierpień ziemskich ślady zagładza palec anioła śmierci.
Z za brózd, zmarszczek i fałdów promieniało oblicze stare króla wypięknione i jasne.
Syn patrzał na nie z pobożném zdumieniem, bo nigdy go takiém nie widział.
Jeszcze przed chwilą, gdy król z gorącością przemawiał do panów rady, do syna; miał starą swą twarz, jaką nosił po pobojowiskach; teraz śmierć przyoblekła ją majestatem i powagą swoją. Królewicz zadrżał, było to dlań zwiastunem chwili ostatniéj.
Lecz król żył: piersi poruszały się prawie łagodnie, dostrzegał lekkie twarzy drganie, starzec jeszcze oddychał.
Płomyk lampki, który, podniósłszy się, żywszym rzucił bla-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/556
Ta strona została uwierzytelniona.