Było to późną jesienią. Podkomorzy Wereszczaka, powróciwszy z małéj w pole wycieczki, dla obejrzenia posiewów, jak się one przed zimą prezentowały, chodził po wielkiéj izbie gościnnéj, w któréj nigdy bardzo ciepło nie bywało, a dnia tego szczególniéj przenikliwy chłód czuć się dawał.
Podkomorzy, który na cierpkiém powietrzu i wietrze ostrym trochę już był przemarzł, nogami tupał, ręce zacierał, poruszał się, wyciągał, a rozgrzać nie mógł.
Na dworze zmierzchać zaczynało. Przed domem z okien widać było dziedziniec szeroki, prawdą a Bogiem, dosyć niedbale utrzymywany. Z jednego boku przypierały do niego stajnie, przed któremi zawsze coś stało, albo prosty wóz drabiasty, albo ze zwieszonemi na ziemię smutnie hołoblami odarta bieda.
Nie mówię o tém, że siano rozsypane, słoma roztrzęsiona i inne nieuchronne następstwa pobytu koni zdobiły część podwórza bliższą stajen. Z drugiéj strony duża oficyna służyła za dom folwarczny, czeladni, kuchnią, praczkarnię i na wszelki użytek, do którego dom nie starczył.
Naturalnie téż okolice jéj zbyt czysto utrzymać się nie mogły. Tu rąbano drewka, szczepano skałki, wyrzucano węgle i popioły, pozostałości kuchenne, wylewano pomyje, a psy gończe Podkomorzego, ilekroć je wypuszczono, same podobno ten śmietnik z grubszego oporządzały.
Wprost naprzeciw okien były wrota, stojące tak nałogowo otworem, iż byli ludzie, co powątpiewali, czyby je już zamknąć można. Nabrały od téj nieruchomości fizyognomii dziwnéj, zdawały się walić — lecz stały tak już od bardzo dawna i wrósłszy w ziemię, obiecywały trwać lata.
Gdy Podkomorzy chodził rozgrzewając się po izbie, temi wrotami właśnie wjeżdżał konny, w którym najniewprawniejsze oko mogło poznać posłańca.