przyjąć było potrzeba. Podkomorzy wstał, przeżegnał się i z przerażeniem spostrzegł, że on co regularnie po pacierzach o godzinie dziewiątéj bywał w łóżku, miał jeszcze przed sobą mille passus i pacierze; a na zegarze północ dochodziła...
A no! dobrze, że się jeszcze i tak skończyło.
Wróciwszy do pokoju, w którym list leżał na stoliku, chcąc się przekonać o czernieniu atramentu — Wereszczaka wziął go do rąk i — dostrzegł tylko, że... przeciwnie atrament, jakby pobladł... Ale — nie mogło to być — po dniu się on musiał wydać inaczéj.
Jak potém zasnął znużony, jak okrutnie chrapał, jakie miał sny, w których przypominało się owo pisanie — opowiadać nie widzimy potrzeby. Obudziwszy się rano, pierwszą myślą było, odprawić posłańca... Zaledwie się przeżegnawszy, pobiegł do pokoju, chwycił przygotowane pismo i z nim pośpieszył do okna.
Okulary wziął, nałożył... patrzy... adresu położonego — ani śladu... atramentu ani znaku — papier przybrukany, więcéj nic.
Uniósł się niepotrzebnie Podkomorzy, i w drobne kawałki podarł wczorajszą pracę.
— Jakób, Jakób!
Jakób z nieodstępnym Jaśkiem biegli oba...
— Posłańca z Terespola mi wołaj!
— On tu już w kredensie czeka od rana...
Podkomorzy w palcach dusił dobytego z sakiewki najpaskudniejszego tynfa, jakiego miał.
U drzwi stał kłaniając się poseł.
— Kłaniaj się, moja duszko, panu podskarbiemu i — powiedz, że ja z odpowiedzią ustną sam przyjadę...
To mówiąc wręczył tynfa posłańcowi i dodał:
— Każ-że sobie dać półkwartek gorzałki!...
Tak skończyła się ta historya, w życiu pana Wereszczaki pamiętna, listu do podskarbiego — a gdy pani podkomorzyna wróciła — miała czego słuchać, bo wszystkie tragiczne jéj przejścia opowiedział żonie — i długo, długo wydychać jéj nie mógł.
1882.