— Pan dobrodziej daruje, jeżeli, może w niewłaściwą porę, ośmieliłem się go inkomodować. Okoliczności, nadzwyczaj naglące, skłoniły mnie do tego kroku.
Z tym frazesem trochę wyszukanym na ustach, stał przede mną, w skromnéj ciupce, w któréj w roku 1866 mieściłem się w Krynicy — unikając nieprzyjemnych odwiedzin pruskich w Dreźnie — człowieczek niewielkiego wzrostu, fizyognomii ożywionéj, blady, ogolony, ale przed trzema dniami, z włosami niepewnego koloru rozrzuconemi fantastycznie dokoła twarzy zmizerowanéj, z oczyma, których wyraz trochę obłąkanego przypominał. Ubranie jego było najosobliwszą mieszaniną ubóstwa i elegancyi. Na kołnierzu od bardzo zbrukanéj koszuli zawiązana była niedbale, rażąco niebieska chusteczka, ręce nie myte, ozdobione były dwoma dużemi pierścieniami, paltocik z kieszeniami powypychanemi, pomięty, zszarzany, leżał na nim obwisło, a reszta ubrania z pod niego wyglądająca, niegdyś stalowego koloru, dziś i rozmiarami i barwą wiele zostawiała do życzenia. Buty naostatek, może niegdyś lakierowane, popękane, wykoszlawione, kazały powątpiewać, czy pod niemi znajdowały się podeszwy. W ręku trzymał cylinder zrudziały i chustkę fularową ogromną, któréj czerwoność nie mogła już skryć brudu.
Pomimo téj powierzchowności, obudzającéj i litość i powątpiewanie o człowieku, minę miał jak najwyśmienitszą, uśmiech na bladych ustach, wiele ognia w wejrzeniu i ruchy śmiałe, a niemal poufałe. Było w nim coś wędrownego, biednego artysty, — pół-waryata, a lekki zapach kminu i atmosfera wódczana, — mówiły, że świeżo gdzieś pokrzepić się musiał.
— Czémże panu służyć mogę? — rzekłem trochę sucho.
— Pozwoli pan dobrodziej naprzód, że się wytłómaczę — przerwał żywo — nie chciałbym być posądzonym o jakieś natręctwo nikczemne.
Tu pochwyciwszy za blizko stojące krzesełko, przysunął je sobie,