wałem lekcye muzyki, ale to szlachta, dziedzice, ani przystępu. Pogniewali się, córce nic nie chcieli dać, ani ją widziéć na oczy. Wszystko zniosła! — Złożył ręce. — Ale i im się téż nie poszczęściło — dodał — z kretesem stracili, co mieli, i pomarli. Teraz my oboje sieroty. Niegodziwi ludzie rozchwytali, co pozostało.
Westchnął.
— Rajskie to były chwile — szepnął cicho i w oczach mu się łzy zakręciły — gdy ja i Lizka schodziliśmy się, aby wieczorami pomówić z sobą, jak dwie dusze pokrewne. Stawała przy oknie mojéj izdebki, sparta na krawędzi... czatując, czy kto nie podgląda. Bzy kwitły i jaśminy, słowik śpiewał. Jednéj takiéj nocy wykradliśmy się do wiejskiego kościołka...
Westchnął, czoło mu się zasępiło.
— No, i poczęliśmy życie pielgrzymką o chłodzie i głodzie.
Kobieta była tak dzieckiem zajętą, że nic nie słyszała. Dereczko w oczach miał łzy. Zerwał się nagle i otrząsnął.
— Gieniusz zwyciężyć musi! — zawołał, podnosząc rękę.
W obrazku, który miałem naówczas przed sobą, a nigdy go zapomniéć nie będę mógł, tyle było zarazem trywialności i tragiczności, realizmu straszliwego i poezyi krwawéj, tak się to dziwnie w całość zlewało, żem doznał wrażenia nadzwyczaj boleśnego.
Sam bohater, zarazem śmieszny i obudzający pewne współczucie dla swéj odwagi i wiary w siebie — milcząca matka z dzieckiem, oboje na rozdrożu, bez przyszłości, na jutro nawet obiadu pewnego, suknie podarte.... Serca jak one — a przy tém wszystkiém ten uśmiech na pół wesoły, pół ironiczny na ustach...
Wyszedłem wzruszony.
Deszkiewicz ze swą długą brodą i białym płaszczem, który mu dawał fizyognomię dziada kościelnego, siedział w progu mieszkania. Pisał naówczas dyalogi historyczne, którym dawał tytuł dramatów.
— Skądże pan Bóg prowadzi? — zapytał.
Opowiedziałem mu o Dereczce.
— Ale ja znam dawno tego trutnia — zawołał. — Żal mi go wielki, a większy jeszcze téj nieszczęśliwéj kobiety; ale poradzić Dereczce niéma sposobu. Istotnie ma talent, ale zarozumiałość większą jeszcze; pracować nie umiał nigdy, fantazya go niesie na bezdroża. Jutro można mu dać tysiąc guldenów, w tydzień ich nie będzie. Najprzód wystroi żonę i dziecko, potém sam się cudacko ubierze, będzie jadł i pił, dokazywał, szalał, aż wszystko straci.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/585
Ta strona została uwierzytelniona.