Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/586

Ta strona została uwierzytelniona.

— Żona-by go powinna wstrzymać, ma przecie nad nim władzę, bo do niéj i do dziecka jest przywiązany — rzekłem, siadając.
— To głupia baba, za pozwoleniem — odparł nielitościwy Deszkiewicz. — Czy uwierzysz? zakochana w nim; nie śmie mu się sprzeciwić, adoruje go! Wszystko, co on robi, dla niéj doskonałe... Napoił ją już goryczą dosyć, a pomimo to, ubóstwia go.
— No, ale i on ją kocha.
— Jeszczeby téż! — krzyknął Deszkiewicz — najniewdzięczniejszym byłby z ludzi, gdyby nie umiał ocenić tego serca. Prawda to istotna, ja najlepiéj wiem, bo historya ta się działa niedaleko od Łańcuta; była córką zamożnych dosyć rodziców, mogła zrobić partyę świetną... ten ją oczarował swojemi poezyami i muzyką.
Splunął stary gramatyk.
— Co to za koniec temu będzie? — odezwał się.
— Przewidziéć go łatwo — rzekłem. — Smutny być musi, a jednak nie godzi się utyskiwać nad losem dwojga ludzi, którzy choć o głodzie mieli błysk i chwilkę szczęścia.
Koncert był oznaczony za dwa dni.
Dereczko biegał, przysposabiając się do niego gorączkowo. Salę sobie wyprosił, fortepian wymodlił, panienkę jakąś do akompaniowania zdołał skłonić tém, że i ona popisowemi waryacyami miała się do koncertu przyłożyć.
Wszystko to jednak było niczém, główném zaś, aby znaléźć chętnych słuchaczy, coby choć po pół guldena dać chcieli.
Śmietanka towarzystwa nie myślała się kompromitować, słuchając nieznanego a niepozornego rzępoły...
Tam zaś, gdzie niéma śmietanki, i mleko bywać nie zwykło. Zostaje tylko serwatka w najlepszym razie, która często pięćdziesięciu centów nie ma do wyrzucenia, a dla któréj muzyka jest obojętną.
Liszt, albo węgierska kapela z czardaszem, śpiewaczka głośna, wirtuoz z orderami, ha! to jeszcze! ale taki nieznany biedaczysko... Widziałem zawczasu z całego usposobienia, że na koncercie będzie pusto.
Nawet ci, co przymuszeni bilety pobrali, kręcili nosami. My ze starym Deszkiewiczem, bądź co bądź, obiecywaliśmy sobie placu dotrzymać Dereczce.
Spotykałem go biegającego z końca w koniec Krynicy, zdyszanego, zmęczonego, ale dobréj myśli, z tym wiecznym uśmieszkiem, który go w najgorszych nie opuszczał chwilach, a może mu je osładzał.
— Anonsuje się wcale nie źle — mówił mi spotykając się — bilety idą, powoli, ale idą. Wiele osób w chwili ostatniéj brać zwykło. Rachuję, że sala będzie plus minus pełna. Postanowi-