Poczęło się to jak oddalony szmer jakiś, łagodnie, lecz niewyraźnie, zbliżać zaczęło stopniowo. Jeden głos naprzód śpiewał pieśń nadzwyczaj prostą, połączył się z nim drugi — szły tak razem w parze, powoli, aż do chóru, który ten sam śpiew podjął z całą siłą, i wlał w niego charakter nowy.
Nie była to może muzyka aniołów, pomimo spokoju w pierwszéj jego części, nadto niéj tryskało namiętności ziemskiéj, a czasem smutek i tęsknota tętniała, ale pieśń była szoroka i wielka... Z chóru Dereczko spadł do duetu, do głosu jednego, który cichnął... i umarł w szmerze niedosłyszanym.
Lecz w téj chwili, gdyśmy mu brawo dać chcieli, obudził się, drgnął, podniósł głowę. Przypomniał sobie, że czegoś nie dopowiedział. Na tle ostatniéj pieśni począł coś szyderskiego, złego, kapryśnego, poplątanego dziwacznie, a ciągle zrywającego się do śmiechu.
Śmiech to był tego tajemniczego ptaka, który czasem w puszczy głos ludzki naśladuje szatańsko.
Dereczko na pożegnanie wylał resztki żółci z siebie...
Wódka czy wino, którego się napił przed wyjściem, grały w nim teraz wesołością niezdrową, krzykliwą, zbójecką...
I znowu latał po estradzie, a skrzypce te ukochane, zdawało się, że w drobne kawałki pokruszy w rękach, na których nabrzmiałe żyły występowały, jakby miały popękać i krwią wytrysnąć.
Deszkiewicz, wystraszony tym wysiłkiem, wstał i poszedł ku niemu, chcąc go poskromić, uprowadzić, ale Dereczko go odtrącił. Wszystkich jeszcze szatańskich śmiechów nie wyśpiewał, wszystkiego zgrzytania zębów nie wyrzępolił...
Jak długo to trwało, nie wiem. Na dworze deszcz w początku cichy, jakimś wichrem od gór zmienił się w burzę. Okna sali chwilami oświecone błyskawicami sinemi, stawały jak jakieś otwory płomienistych przepaści...
Kilka razy rozległ się grzmot przeciągły. Huk ten, towarzyszący jego muzyce, zdawał się czynić Dereczce nadzwyczajną przyjemność.
Ludzie wprawdzie na koncert nie przyszli, ale burza przyleciała... i akompaniowała mu dzielnie.
Nawet ulewa, strumieniami z dachów spływająca, dostrajała się do pieśni nieszczęśliwego wirtuoza....
Piorun uderzył tak blizko, że stara jéjmość z parasolem krzyknęła: — a słowo stało się ciałem!
W téjże chwili Dereczko skończył...
Skłonił się ku oknom oblanym blaskiem błyskawicy i noga za nogą powlókł się do pokoiku. Nimeśmy tu przyszli, już złożywszy
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/591
Ta strona została uwierzytelniona.