Nazywał się Dowmund, imię było piękne, ale on tak biedaczysko wyglądał, że nie przystawało do niego.
Niewielkiego wzrostu, niezręcznéj postaci, długiéj, bladéj twarzy, z oczyma dużemi, niebieskiemi, małomówny, bojaźliwy, niezgrabny, jąkał się, gdy mówił, wchodząc nie wiedział, na którą nogę miał stąpić, słowem, obudzał zarazem litość i współczucie.
Strój jego w najwyższym stopniu zaniedbany, nieoczyszczony, pomięty, ręce podrapane i zbrukane, włosy w nieładzie, obuwie zabłocone, na pierwszy rzut oka czyniły go podobnym do kogoś przychodzącego za jałmużną.
Pomimo to, wpatrzywszy się w jego czoło, chwytając czasem spojrzenia, można było odgadnąć coś pod tą skorupą ukrytego, ducha i myśl cielesném przywalone brzemieniem.
Jak się dostał do Drezna, o czém, było tajemnicą, z któréj się nie spowiadał. Zapytany, plątał się, bełkotał, ręką machał, zagadywał i tłómaczyć się nie chciał. Okrucieństwem badać go było.
Drezno niegdyś słynęło ze swéj akademii sztuk pięknych, ale się oddawna przeżyło; Monachium, Düsseldorf, Berlin o wiele je prześcignęły. Dziś już tu nad Elbą ani takich profesorów, jak Schnorr, ani wzorów (modeli), ani pracowni, ani naostatek tego natłoku cudzoziemców, których sztuki pociągają, nie znaléźć. Akademia istnieje resztką życia, zapożyczoną z przeszłości. Szczególną uwagę zwracają w niéj na dzieci kraju, obcym się trudno do czegoś docisnąć, a jako współzawodnicy, wcale nie są pożądani.
Z wielkiemi nadziejami przybywszy Dowmund, znalazł się wkrótce bez grosza, bez znajomych, stosunków, bez sposobu utrzymania i dalszego kształcenia.
Było nas wówczas więcéj niż dziś Polaków w Dreznie, ale o Dowmundzie nikt nie wiedział.
Jakimś dziwnym wypadkiem poznał się z nim mój przyjaciel