X. naówczas już, kiedy Dowmund, w lichéj izdebce nędznéj gospody na przedmieściu, zadłużony, marł niemal z głodu.
Faktem było, że nie jadł nic nad chleb suchy, a resztę zastępowała, niestety, wódka... Gdy był głodny, przekąsiwszy chlebem, biedak upijał się, kładł na łóżko i zasypiał gorączkowo.
We dnie miał jeszcze siłę malować. W izdebce na strychu, w któréj światła było mało i to niegodziwego, stały na sztaludze i po kątach pozaczynane obrazki...
Kilka kopij z galeryi, do których zrobienia trudno mu się było docisnąć, wykonane dla chleba, sprzedane za bezcen, nie dawały mu umrzéć.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i starali przyjść w pomoc, Dowmund był już na zdrowiu, na umyśle, na energii wyczerpanym i złamanym.
Trochę nadziei wstąpiło w niego, lecz nie sztuka, którą kochał i dla któréj poświęcił siebie, zajmowała go, ale potrzeba utrzymania bytu... Gotów był malować co-bądź, aby żyć, a potém? życie znów oddać dla sztuki.
Mówić o niéj, jak o innych przedmiotach, nie umiał wcale. Gdy w galeryi obraz go jaki uderzył zajął, stawał przed nim, stał godzinami, patrzał, potniał, ręce załamywał, ale zapytany, nie potrafił zdać sprawy z wrażenia..
Powtarzał z cicha:
— Panie, tego! cudowny! panie! klękać!
Nie pochodziło to z umysłowego ubóstwa, ale, nie był człowiekiem słowa... Bóg go stworzył do pędzla, to jest do czynu, który mu był wyznaczony.
Za to, gdy mówiono przy nim o sztuce, słuchał z uwagą niezmierną, z natężeniem, z głęboką wiarą, że mówiąc o sztuce, nikt, jak o świętości, bez przekonania i namaszczenia mówić nie mógł.
Z pierwszych jego szkiców i obrazków nie można go było sądzić, widoczném tylko z nich było, że ten człowiek, który nawet techniki dzisiejszéj uczyć się nie miał gdzie, wiele odgadł i stworzył dla siebie. Myśl jego własna krążyła dotąd w ciasném kółku kilku motywów wyniesionych z Litwy... Ubogie dzieci wiejskie, lasy stare, krajobrazy zadumane i smętne, i jakieś istoty bajeczne, legendowe powtarzały się na płótnach poczętych...
Gdy miał malować, brał go niepokój o wzór... bo nic bez natury robić nie chciał, nie pojmował nawet, jak się bez niéj obejść było można w najmniejszych akcesoryach... Wyśniwszy jakąś Ondynę, Rusałkę, Świteziankę, szukał jéj potém na ulicy, a gdy nie znalazł, brał odartego wyrostka i malował żebraczkę...
Wprawy miał już wiele i pewną własną fakturę, z któréj mo-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/594
Ta strona została uwierzytelniona.