gła się doskonała, oryginalna wyrobić technika. Z podziwieniem widzieliśmy, że rysunek był poprawny, staranny, a nie tak niewolniczy, aby ze wzoru nie stworzył coś własnego. Wzór był dla niego tylko podporą, na któréj opierając się, własnego ducha tchnąwszy w niego, dawał niby tylko to, co widział, ale przecudownie wyidealizowane w tym kierunku, jaki natura wskazywała. Idealizowanie to nie nadwerężało prototypu, podnosiło go do najwyższéj potęgi...
Dowmund, który ani się zastanawiał, jak to czynił, ani umiał wytłómaczyć, talentem od natury mu danym, instynktem dochodził do tego, co jest zadaniem sztuki, w śmiertelném i znikomém dojrzéć i wydobyć z niego nieśmiertelne i wiecznie prawdziwe...
Nic bez wzoru malować nie mogąc, a zapłacić za model nie mając czém, biedny człek dzielił się ostatniemi fenigami z najuboższą dziatwą uliczną i musiał się ograniczać jéj malowaniem.
Obdartusy te powtarzały się na jego obrazkach. Gdy mu lasu było potrzeba, szedł do Szwajcaryi saskiéj, ale tutejszy las po litewskim, wydawał mu się ironią.
Z saskich jodeł i sosen tworzył litewskie, których widma przyniósł z sobą w pamięci.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i nim mu można było przyjść w pomoc kupnem paru robót jego, Dowmund był już tak przybity nędzą, tak złamany walką, że choć podźwignąć się zapragnął, było zapóźno.
W dzień milczący, nieśmiały, osłupiały, zapracowawszy się, aby ze światła korzystać, wieczorem nie umiał sobie radzić inaczéj, albo szedł gdzieś do szynku, tam, gdzie się nie obawiał, aby go znaleziono, lub kopował flaszkę wódki i postawiwszy ją pod łóżkiem, póty pił, aż upojony nie zasnął snem gorączkowym.
Wstawał potém osłabiony, drżący, bezsilny i zjadłszy chleba, wracał do pracy, która go tak samo upajała, jak wódka.
Olbrzymie siły nie mogły podołać takiemu życiu wyczerpującemu, niszczącemu, zabójczemu. Dowmund téż wyglądał straszliwie i patrzéć nań było bolesném.
Starano się go oderwać od tego trybu życia, zapraszać, aby nakarmić, zatrzymywać, aby zmusić do zmiany nałogu i nawyknień. Niekiedy się to udawało chwilowo, lecz zostawiony sam sobie, powracał do wódki i do marzeń... Nie żył prawie z nikim. Napróżno starano go się ugłaskać, przyswoić, spoufalić, dziki był, a długa samotność uczyniła to zdziczenie naturą.
W czasie, gdy prawie trzeźwy, pracował z rana, bo niezwykł był pić, aż gdy zmrok go oderwał od sztalugi, Dowmund nie ma-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/595
Ta strona została uwierzytelniona.