jak komu, jednych zabija, drugich odżywia... Kto wié, co czeka daléj?
Do późna w noc trwały rozmowy i po zanuceniu „W żłobie leży...“ rozeszliśmy się wszyscy rozmarzeni, smutni, a pocieszeni tém, że się w nas wspomnienia rozkołysały.
Gdym nierychło potém spotkał się z Dowmundem znowu i spodziewał się znaléźć go rozmowniejszym, ze zdumieniem postrzegłem, iż powrócił do swego normalnego milczenia, bojaźliwości, osłupienia. Słowa się od niego dopytać nie było podobna.
Na wiosnę, zmuszony do dłuższéj podróży, opuściłem Drezno na kilka miesięcy. Powróciwszy, wielu z ziomków nie zastałem, a Dowmund mi całkiem wypadł z pamięci.
Ponieważ co roku sławna galerya drezdeńska powiększa się nowemi nabyciami, a nie wszystkie z nich do nowszych szkół należą, ciekawy byłem, czy w czasie niebytności mojéj coś nie przybyło do dawnych malarstwa zabytków.
Jednego dnia więc poszedłem znowu do galeryi, poczynając mój obchód od Rafaelowskiéj Madonny. Nie było nowego tak jak nic, oprócz dwu krajobrazów Salvatora Rosy, w tym rodzaju jego, który tak naśladowano zręcznie późniéj, że niekoniecznie wszystkie Salvatory za autentyczne uchodzić mogą.
Przy téj sposobności, zwróciłem się naturalnie do Ruysdaela, aby podumać przy jego cmentarzu i nacieszyć się małemi obrazkami... Szedłem do cmentarza, gdy zdala już poznałem stojącego przed nim Dowmunda zapatrzonego, pogrążonego w téj kontemplacyi, obcego całemu światu... z rękoma, jak do modlitwy złożonemi.
Usiadłem z boku, nie chcąc mu być natrętnym i więcéj jemu, niż Ruysdaelowi, się przypatrując.
Tak, był to on, Dowmund, ale zaszła w jego powierzchowności zmiana wielka, dająca do myślenia.
Twarz miał innego wyrazu, ubiór staranniejszy, jakieś uspokojenie i pogodzenie się z życiem, zwiastowało wejrzenie jaśniejsze, oblicze nie tak jak dawniéj zamknięte.
Ale zarazem krótki ten przeciąg czasu okrutnie go zestarzył; wychudł, oczy mu się powiększyły, pierś zdawała wpadłą. Ręce, które trzymał przed sobą, uderzały tém, że się składały z kości i skóry tylko...
Nagle zakaszlał się mocno, przytknął chustkę do ust i ustąpił na bok, aby napad silny uśmierzyć... Potrzebował na to dosyć czasu, nim zmęczony, krokiem chwiejnym zdołał się przywlec do kanapki i, nie poznając mnie, siadł tu spocząć.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/599
Ta strona została uwierzytelniona.