niéj zabić się będzie musiał, i talent poświęci dla chleba... tak jak krewby swą wytoczył dla ukochanéj.
— Zdaje mi się — odparłem — gdyśmy wyszli na ulicę, że obawy są przedwczesne. Nie sądzę, aby Dowmund skłonnym był do zakochania się.
X., który był ciekawy i żywo go los biednego artysty obchodził, wkrótce potém doniósł mi, śmiejąc się, że nie mógł wytrzymać, aby nie zasięgnąć wiadomości o mieszkańcach domu, w którym stał Dowmund.
Dół zajmowała właścicielka kamieniczki odłużonéj, obarczona liczną rodziną. Była to wdowa po kamermuzyku Szmicie. Najstarsza jéj córka, ta piękność, którą widzieliśmy, kształciła się w konserwatoryum na śpiewaczkę, imię jéj było Gretchen.
Miała, jak się zdawało, przyszłość przed sobą i nie mogła bałamucić naszego biedaka, który téż nie miał nic w sobie, coby dziewczę pociągnąć mogło. Ani powierzchowność, ani wymowa go nie czyniła ponętnym.
X. słyszał, że zaledwie parę razy Gretchen się uprosić dała, aby ją Dowmund malował.
Obawy o zakochanie były, jak się okazało, płonne.
Przeszło znowu kilka miesięcy, straciliśmy go z oczów.
Piękny istotnie obrazek naszego artysty, który pani — — zamówiła przez litość, chociaż miał zalety niepospolite, ale imienia sławnego nie przynosił z sobą, został gdzieś do ciemnéj izdebki wygnany. Nikt go już nie widział potém.
Parę razy spotkałem na Tarasie Dowmunda, lecz ani się od niego nic dowiedziéć, ani po nim domyśléć nie umiałem. Raz zdawał mi się weselszy, to znów jakiś zrozpaczony.
Spytałem go, czy miał robotę, zapewnił, że na jakiś czas dosyć był zajęty. Nie skarżył się. Wkrótce jednak potém doniesiono mi, że należało poszukać mu jakiegoś zamówienia. Znalazłem parę portretów do przekopiowania, a oszczędzając jego miłość własną, sam poszedłem z tém do niego... i nie znalazłem w domu. Przypadkiem pannę Gretchen spotkałem znowu w kurytarzu, która mało co się rumieniąc, oznajmiła, że Herr von Dowmund, wyszedł.
Mówiąc z nią miałem czas lepiéj się jéj przypatrzéć. Była wistocie piękną, ale widziana bliżéj, robiła wrażenie szczególne. Rysy były cudownie czyste, regularne, klasyczne, ogół i wyraz trywialny i ogołocony z poezyi wszelkiéj.
Tłómaczyłem to sobie tém, że życie pracy i ubóstwa wyidealizować nie mogło. Śliczna ta istota nigdyby skrzydłami myśli nie
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/604
Ta strona została uwierzytelniona.