osłabienie, kazał tu sobie urządzić rodzaj sofki do spoczynku, na któréj-by się mógł położyć i odpocząć.
Zastaliśmy go naprzeciw białego jeszcze płótna, wyciągniętego na tém łóżku zaimprowizowaném, z twarzą dziwnie ogorzałą, z rumieńcami wypalonemi.
Przypisywałem to rozbudzonéj wyobraźni i chorobliwemu stanowi artysty. Wstał pośpiesznie na przyjęcie nasze, poruszony bardzo i zmieszany razem, witając mnie i doktora z pewném zafrasowaniem, i oglądając się dokoła niespokojnie.
Naówczas śledząc jego wejrzenia, spostrzegłom nad sofką na półce butelkę, w której łatwo było poznać wódkę, zwazą Nordhäuser. Wśród rozmowy z nami, Dowmund nieznacznie chustkę rzucił na półkę, widocznie aby zasłonić tę oskarżającą butelkę.
Był tak nienaturalnie podbudzony, ożywiony, iż nie mogłem wątpić, że osłabiony wrócił do dawnego nałogu, szukając w nim sił, których czuł, że mu brakło. Doktor nie spostrzegał może tego, ale się przysiadł do niego, począł żywą rozmowę o sztuce, i pilno mu się przyglądał, przysłuchiwał, w oddechu, w barwie twarzy, w wyrazie oczu szukając symptomów do dyagnozy.
— Nic więc jeszcze zaczętego niéma? — zapytałem Dowmunda.
— Dotąd, niestety! nie! — odparł żywo. — Biję się z myślami, tłoczą mi się jedne od drugich świetniejsze, nie wiem, od czego mam poczynać! Rzuciłem już kilka rysów na płótno, bo kartonów robić nie lubię, cały zapał i natchnienie od razu rzucając na obraz. Z kartonu robiąc, zawsze się już artysta staje kopistą i stygnie. To ostygnięcie może być czasem dla niego korzystne, ale zawsze osłabia, odejmuje ogień, którego nadto miéć nie można. Myślałem już o czémś podobném do bitwy Hunnów Kaulbacha — dodał — bo mój obraz musi coś przedstawiać nadziemskiego w obłokach, ale bitwa, pochód apokaliptyczny śmierci, wojny i moru, nie odpowiadają mojemu usposobieniu, wolę rusałki!
Mówił potém długo o tych niewieścich, idealnych, w mgły rozpływających się postaciach, o ich oświetleniu, o liniach kompozycyi — rozmarzony, zadyszany, zakaszlał się i padł na sofkę, nie mogąc wybuchu tego uśmierzyć.
Spoglądaliśmy na siebie z doktorem, który sam zakatarzony, podał mu parę pastylków Dr. Waltera. Dowmund przyjął je i na chwilę kaszel ustał. Zabawiliśmy jeszcze do zmierzchu, i wyszli, przeprowadzeni przez niego aż do bramy. Silił się na wesołość i dobry humor.
Gdyśmy się oddalili nieco, pośpieszyłem spytać mojego towarzysza, co sądził o stanie chorego.
— Daj Boże, abym się mylił — rzekł — ale znajduję go bar-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/609
Ta strona została uwierzytelniona.