pozwalała... bałem się wspomniéć o Nordhäuserce... napomknąłem tylko, że ścisła dyeta w jedzeniu i napojach była konieczną.
— A! już co do tego pan może być spokojnym — odparła. — I ja i Gretchen gotujemy mu same. Ma codzień Fleisch mit Gemüse, a piwo leciuchne, nic więcéj. Sałaty ze śledziem i kartoflami, którą lubi, nie pozwalamy mu.
W progu jeszcze, podając mi rękę pani Szmitowa, powtórzyła, iż jeśliby narzeczonemu się pogorszyło, rachuje na mnie, abym mu obowiązek względem Gretchen przypomniał.
Ta mieszanina najsmutniejszéj w świecie tragiedyi z najtrywialniejszą rzeczywistością, tak mnie dotknęła nieprzyjemnie, żem długo potém unikał nawet dowiadywania się o Dowmunda...
Pomocą mu być stawało się niepodobieństwem, a patrzéć na ten zgon artysty, na którym można było wielkie pokładać nadzieje, boleśnie ściskało serce.
Późną jesienią wszedł do mnie X. z twarzą posępną.
— Dowmund mnie po kilkakroć pytał o was — rzekł. — Dlaczegożbyście go nie odwiedzili? jeżeli kiedy, to dziś jestto obowiązkiem.
— Dlaczego dziś? — zapytałem.
— Bo, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, jutro będzie zapóźno — rzekł X. lakonicznie.
— Jakto?
— Dowmund niewątpliwie dogorywa — odparł mój przyjaciel. — Boleśnie jest patrzéć na niego, ale okrucieństwem byłoby go opuścić.
Oświadczyłem się natychmiast z gotowością towarzyszenia X., który miał po południu odwiedzić artystę. Nie chciał mi nic więcéj powiedziéć o stanie jego, oprócz, że zdawał się zrozpaczony.
Przed zmierzchem znaleźliśmy się znowu w pracowni, bo Dowmund doznając trudności wchodzenia na wschodki do dawnego mieszkania, przeniósł się tu już całkiem. Gdyśmy wchodzili, usiłował się dźwignąć z sofki, ale natychmiast opadł na nią. Był straszliwie wychudzony, oddech miał krótki, ale twarz mu się śmiała i oczy błyskały jasno.
— Chwilowe osłabienie — odezwał się do mnie — wkrótce to przejdzie. Czuję się zupełnie dobrze.
Tuż przy sofce siedziała, gdyśmy weszli, Gretchen z małą siostrzyczką, miała jakąś robótkę w ręku. Piękna, spokojna, zimna, zrezygnowana, starała się uśmiechać.
— Pan widzi — odezwał się Dowmund do mnie, chwytając rączkę narzeczonéj i okrywając ją namiętnemi pocałunkami — jakiego mam anioła stróża przy sobie. A! jestem téż prawdziwie
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/612
Ta strona została uwierzytelniona.