Ludzie — mawiał jeden ze starych moich, którym się przysłuchiwałem w młodości — ludzie są jak jabłka. Na téjże jabłoni, proszę się przypatrzyć, wisi jedno zwrócone ku słońcu, drugie w cieniu, trzecie przykryte liśćmi, czwarte ściśnięte — a każde ci inaczéj dojrzeje i smakować będą różnie.
To, któremu słoneczko przyświecało zawczasu, jedno z dwojga: albo się rozwinie ślicznie, zarumieni cudnie i słodyczy nabierze, lub zeschnie przedwcześnie — dojrzałe i zarobaczone.
W cieniu rośnie czasem na to, aby kwaśne było długo, ale gdy dojrzeje — i trwa i smakuje.
Słowem, każdy owoc nawet ma swą dolę, a ta sama gałąź daje i najpiękniejsze i najnędzniejsze.
Toż samo z ludźmi się dzieje.
Lat temu dwadzieścia i kilka, poznałem w Warszawie pana Macieja, naówczas rzeczywistego radcę stanu, powszechnie szanowanego urzędnika.
Był to mężczyzna, którego wiek trudno się dawał odgadnąć i oznaczyć. Widać było po nim, że żył długo i wiele przeżyć musiał, ale się tém raczéj zahartował niż zmęczył. Słusznego wzrostu, silny, blondyn i mało co posiwiały, cery żółtawéj, oczu szarych — przy swych latach miał jeszcze ruchy młodzieńcze, a gdy za rękę ścisnął zapomniawszy się, niejeden z bólu sykał. Dłoń miał potężną, jakby pracą namulaną i wyrobioną.