Ojciec, o ile wiem, przypominam sobie i słyszałem o nim, niepowodzeniami przybity, oprócz tego ze krwi już niecierpliwy, gorączka, w końcu życia potrafił się tak ze wszystkiemi poróżnić, iż nikogo w osadzie, nawet z najbliższych krewnych, przyjaznym sobie nie miał. Żył zupełnie odosobniony, ubożejąc coraz, wyrzekając na los swój, odgrażając się niebu, a co krok zapadając głębiéj.
Siedział w długach po uszy, miał w sądzie spraw kilka, z sąsiadami na miedzach spotkać się nie mógł, ażeby do kłótni, łajania i odgróżek nie przychodziło.
Z żydem arendarzem, który mniéj więcéj wszystkich głaskał i z nikim się nie rad był zadzierać, także od dawna się skłócił; proboszcz go strofował, łagodził, więc od niego uciekał. Dosyć powiedziéć, że z rodzonym bratem Joachimem, od piętnastu lat, szli na noże.
Pamiętam, jak za mgłą widząc, ostatnie lata życia ojca mego. W domu niedostatek był graniczący istotnie z nędzą; ojciec, wyrostek sierota najęty, łobuz, złodziéj, szkodnik i zuchwalec, stara baba pijaczka, i ja — sierota — mieściliśmy się w walącym domku, którego dach zaciekał, ściany w ziemię zapadały, gdzie często nie było z czego ognia rozpalić i co przy nim ugotować.
Żyliśmy na wiosnę — zieleniną, kartoflami, drobiem, którego mało co było, kaszą stęchłą, czasem bez soli... słoniną starą, któréj skąpiono...
Nie zawsze był chleb, a nigdy do syta...
Ojciec, już złamany, często musiał leżéć, nie mogąc się podnieść, bo w kościach go łamało, a ręce miał pokurczone i nabrzękłe.
Jeśli nie jęczał, to kłócić się musiał...
Żywa dusza do nas nie zajrzała nigdy, nie pomógł nikt.
W polu o jednym koniu i jednéj chudéj krowie, niewiele zrobić było można. Orano licho, siano pośladem, gnoju téż nie mieliśmy, aby zajałowiałe zagony zasilić.
Często kawał dobry zostawał nie orany, nie zasiany, bo ani czasu, ni sił na to nie stało.
Na mnie naówczas nikt nie zwracał uwagi; włóczyłem się samopas, rzadko mogąc do innych dzieci przystąpić, bo nienawiść ku ojcu spadała téż na mnie. Pijaczka gospodyni biła, popychała, parobczak prześladował.
Ojciec zdawał się nie chciéć patrzyć na mnie, aby nie myśléć, co mnie czeka, i serca sobie nie krwawić.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/618
Ta strona została uwierzytelniona.