Wydrapałem się był, gdy to mówił, głową ponad płot; zobaczył mnie i zaraz się odwrócił.
— Choćby mi nakazano z urzędu — dodał — ja chłopca nie wezmę!... — zawołał gniewnie. — Przepadnie licho, nie wielka szkoda!
I wszedł napowrót do chaty, drzwi za sobą zamykając, aby się nawet Marcicha nie spodziewała po nim przedłużenia rozmowy.
Gdy wyszła z podwórza Fabiszowa, trochę się zawahała co zrobić, spojrzała na mnie. Stałem pod płotem, czekając rozkazów i gryząc w ustach kawałek kory odartéj od kołka.
Pokiwała głową, poczciwa kobiecisko.
— Chodź tymczasem za mną!
Szedłem znowu posłuszny.
Na pół drogi do probostwa, przy którém w osobném domostwie zakrystyan Fabisz mieszkał, stała karczma.
Znałem ją dobrze, bom nieraz tam ojca musiał szukać...
Bogaty Hersz w niéj gospodarował, z panami szlachtą, od których trzymał karczmę, umiejąc sobie dawać rady tak, że on tu ważniejszą grał rolę, niż każdy z nich. Człowiek był przebiegły, wymowny, nie zbyt sumienny, ale nadzwyczaj, jak dziś zowią, bo dawniéj tego wyrażenia nie znano — praktyczny.
Zakrystyanichę przyjął zdejmując jarmułkę i prowadząc do wielkiéj szynkowni, z wielką uprzejmością. Ja się za próg nie ważyłem, stanąłem przy uszaku od drzwi, które były otworem.
Marcicha i on gwarzyli bardzo żywo, widocznie radziła się go i narzekała na coś, rękami szeroko rozkładając i poruszając na poparcie słów.
Gdy doszli do szynkwasu, Marcicha parę obwarzanków wziąwszy, przyniosła mi je do drzwi, za co aż w rękę-m ją pocałwał, bo mi się do nich oczy śmiały.
Marcicha kazała sobie podać kieliszeczek czegoś czerwonego, wypiła, tupnęła nogą, coś na ucho szepnęła arendarzowi, alem tylko słyszał: Jak Boga kocham! Uderzyła się w piersi, i powróciwszy do progu, mrugnęła, abym za nią szedł.
Obwarzanki, o które się obawiałem, aby mi ich kto nie odebrał, skonsumowałem tak żywo, że gdyśmy doszli do probostwa, śladu ich nie było.
Fabiszowie mieścili się w chacie, — bo inaczéj tego nazwać było trudno — stojącéj w dziedzińcu probostwa, obrosłéj dokoła olchami. Bardzo w miejscu je tu posadzono, bo gałęźmi gęstemi osłaniały budynek, w takim stanie opuszczenia będący, tak nędzny, iż się go wstydzić trzeba było.
Wprawdzie i probostwo niewiele lepiéj wyglądało — ale przynajmniéj je raz w rok na Wielkanocne święta bielono.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/624
Ta strona została uwierzytelniona.