trzy, cztery, a literalnie ani jednego słowa z ust jego nie słyszałem. Drudzy nie byli szczęśliwsi. W korytarzach spotykając się z kolegami profesorami, stawał czasem na momencik w ich kółku i słuchał, ale nigdy się nie odzywał z niczém. Postawszy, posłuchawszy, kłaniał się dokoła i szybkim krokiem odchodził. Ktoby myślał — do pilnéj roboty? Po to tylko, aby wielkiemi krokami z fajką po pokoju swoim spacerować. Gdy był w bardzo dobrym humorze, widywałem go tak sam-na-sam, podnoszącego wysoko nogi, przypatrującego się własnym ruchom, stąpającego to szybciej, to powolniéj, i uśmiechającego się do siebie.
Jawném było, że w obcowaniu z samym sobą miał największą i jedyną przyjemność.
Przy tablicy téż był w swoim żywiole. Mówił, jakby recytował rzecz wyuczoną, ale żaden zarzut i trudność nigdy go nie zmieszały, był panem tego, co wykładał.
Dziwak ten zakrawał na monomana. Wszyscy koledzy wyśmiewali się z niego, ale jako nauczycielowi nic mu zarzucić nie było można.
W życiu domowém odznaczało go skąpstwo nadzwyczajne. Grosz dać było dla niego męczarnią, a oszczędzić rozkoszą najżywszą. Nie czynił jednak żadnych wysiłków, aby zdobyć pieniądz.
W tych terminach, gdy u nas są we zwyczaju kolędy, podarki i t. p., profesor Rzymski wpadał w niepokój widoczny. I gospodynię i mnie starał się zbyć — in natura, jakimś podarkiem, aby grosza nie dobyć.
Nie wiem dobrze, co się dostawało gospodyni, która na śpiżarni i kuchni się mściła za jego skąpstwo, a ja dostawałem stare buty, po dziesięć razy obejrzane, lub jeszcze starszą odzież jakąś.
On sam dla siebie równie był skąpym. Cośmy jadali, Bogu tylko wiadomo, kucharka karmiła nas tém, co było najgorsze i najtańsze.
Profesor zdawał się tego ani widziéć, ani czuć... To co ja często młody i głodny psom oddawać musiałem, on spożywał cierpliwie, nie czując różnicy najlepszego od najobrzydliwszego. Miałem tu swobody dosyć, i nauka mi szła z łatwością, o niéj tylko myślałem...
Dwa lata bez najmniejszéj zmiany upłynęło na usługach Rzymskiego, jeszcze rok mi pozostał tylko do skończenia szkoły wydziałowéj. Mogłem miéć wygodniejsze miejsce korepetytora, alem wolał zostać przy Rzymskim, bom tu dla siebie miał więcéj czasu.
Co się tyczy mojéj ojcowizny, stało się z nią, co przepowiedział proboszcz, znikła i roztopiła się w rękach prawników i spadkobiercy. Zostało dla mnie wszystkiego trzysta złotych, które proboszcz siłą
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/632
Ta strona została uwierzytelniona.