re rzut oka starczył, aby poznać, że należały do ludzi nietylko ubogich, ale najuboższych.
Były to nieodzownie potrzebne szafeczki sosnowe, stoły, stołki, łóżka, od siekiery przed laty wyciosane, połamane, łatane — zczerniałe... biedne nad wyraz wszelki... Wśród nich leżały węzełki, pościel, łachmany i strzępki różne, których użytku odgadnąć było trudno. Rozpoznałem części krosienek, deski obszyte suknem do prasowania, wałki do maglowania, kuchenne naczynia.
Wszystko było stare, poszczerbione i zużyte.
Zaczęto wnosić te ruchomości na górę, wózek potoczył się nazad i raz jeszcze przywiózł ładunek podobny. Tu już i para skrzynek i kufer ze skóry odarty się mieścił.
Za tym wozem można się było i lokatorów spodziewać. Jakoż, niebawem ukazała się młoda owa dziewczyna, tak samo przyodziana jak pierwszym razem. Na nędzném, starém krześle z kółkami, obok niéj ciągnięto, a ona popychała téż — siedzącego, skurczonego, obwiniętego kołdrą pstrą i dywanikiem podartym staruszka, który głowę miał na piersi bezwładnie zwisłą, tak, że twarzy jego wcale widać nie było i nic oprócz żółto siwych, długich, okalających ją włosów. Chustka kobieca otaczała jego ramiona.
Z jednéj strony wózka tego była dziewczyna, z workiem dużym w ręku, z drugiéj stara kobieta, która także usiłowała popychać — okrywały ją niemal łachmany. I ona trzymała torbę w ręku, a zawiniątko jakieś pod pachą.
Z wielkim trudem wtoczyło się to na podwórko, a tu dopiéro rozpoczęto dobywanie starca z krzesła, którego prawie na rękach do domu wniesiono. Jak późniéj dostał się na drugie piętro, anim mógł, ani chciałem się przyglądać, tak mnie widok téj niedoli głęboko poruszył.
Wieczorem w jedném z okien zabłysło po raz pierwszy światełko, a cień na storze plamistéj przesuwający się — przypominał postać dziewczęcia.
Przez długi czas nie miałem odwagi, przyznam się, spojrzéć na okna kamienicy. Nic téż tam do widzenia nie było; nie przyozdobiono ich niczém, nie ukazał się ani wazonik, ni kwiatek, ni firanka.
W kilka dni późniéj dostrzegłem tylko przy ostatniém oknie głowę dziewczęcia pochyloną tak, że się domyślić było łatwo, iż w krosnach nad jakąś robotą pracowała.
Na ciemném tle profil malował się bardzo wyraziście, jakby w dwubarwnéj kamei; rysy były regularne, piękne, ale oblane niewypowiedzianym smutkiem.
Godzinami siedziała tak nieruchomie nad robotą; czasami znowu zrywała się co chwila, odwoływana od niéj, i jakby każda mi-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/681
Ta strona została uwierzytelniona.