ciągać. Panna Adela pracując, zabija się, ojciec dogorywa, matka rękami pokurczonemi od reumatyzmu pończochy wełniane robi — głodem mrą, a przyjąć pomocy nie chcą.
— Znam ich oddawna — dodał doktór — ale mi wyniósłszy się tu znikli z oczów. Poczciwi, zacni ludzie; na nieszczęście, które ich dotknęło, wcale nie zasłużyli, znoszą je nie szemrząc. Widok ten serce rozdziera...
— Nie mająż rodziny? nikogo?
— A! rozrodzoną bardzo i majętną — dodał doktór — ale bez serca. W takich warunkach przyjąć pomoc, w jakich ją ofiarowano, nie dozwalało poczucie godności własnéj. Wszystko to smutno się skończy!!
— Mój Boże — przerwałem doktorowi — przecież-by téż jakiś środek pomożenia w sposób delikatny mógł się znaléźć.
Lekarz ruszył ramionami i milcząco potrząsnął głową.
— Żal dziewczęcia, które się tak zmarnuje i zamęczy — dodałem.
— Żal — potwierdził doktór zadumany — tém bardziéj, że takiego poświęcenia dla rodziców, takiéj cichéj, spokojnéj ofiarności dziecięcia — trudno drugiéj znaléźć na świecie.
Niewiele mając czasu, doktor spojrzał na zegarek i pożegnał mnie. Ciekawość, podbudzona teraz żywiéj jeszcze, prowadziła mnie często do okna.
Nadeszła jesień, naprzód ta urocza, która czasem wiosnę-by przypominała, gdyby liście z drzew nie opadały; potém słotna zimna i dla starych, a chorych zabójcza.
Okna naprzeciwko stały zamknięte; nic widać nie było przez nie.
Zrana raz, w dzień wichru i pluchy, wbiegł do mnie doktór ubogich, jak powiadał, aby się ogrzać trochę. Siadł u komina i zadumał się smutny. Domyślałem się, że wracał z przeciwka. Na twarzy jego poczciwéj malowało się to współczucie bezsilne, które przejmuje serce wobec nieszczęścia bez ratunku.
Nie śmiałem go rozpytywać, a on sam nie śpieszył wygadać się przede mną.
Napoiłem go herbatą. Kilka razy podchodził do okien zobaczyć, czy się nie wyjaśniło, ale prawdziwie jesienna słota bez nadziei szarym, wilgotnym płaszczem pokrywała wszystko. Świat stał mokry, zmarzły — zbiedzony jak ludzie, drzewa ogołocone z liści zdawały się trząść od zimna.
— Byliście naprzeciwko? — spytałem.
— Tak jest — westchnął z cicha. — Staruszek nocy nie dożyje.
— Niéma na to ratunku? — spytałem.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/683
Ta strona została uwierzytelniona.