Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/039

Ta strona została uwierzytelniona.

niem mógł wydawać, niż pan Alojzy jego wychowańcem.
Służba gasiła światło w żółtéj sali i wypijała resztki z kielichów zapomnianych na stole, gdy minister szybko wbiegł do gabinetu...
Tu wszystko gotowe było na jego przyjęcie; dwóch lokajów zdjęło suknie, obówie, wdzieli nań atłasowy szlafrok, uwolnili od peruki, którą lekka zastąpiła czapeczka... fotel znalazł się też, i Brühl w mgnieniu oka rozebrany, siedział u stolika...
Ruchem ręki dał znać... i znowu na milczące to skinienie posłuszne otwarły się drzwiczki... a w nich pokazała się jedna z tych postaci, które jak nietoperze, w nocy dopiero na świat wychodzą.
Dla obcych zestawienie z sobą pełnego elegancyi i wdzięku ministra, z tym zeschłym człowiekiem niepocześnie ubranym, do jakiegoś świata niezrozumiałego należącym — mogło być niepojęte.
Co Brühl chcieć od niego i mieć z nim mógł wspólnego?...
Wchodzący miał lat około pięćdziesięciu, lub może ich nie miał nad trzydzieści kilka — wieku trudno się było dobadać z twarzy, która nigdy świeżą nie była, a może nigdy młodą, i dla tego też starą nigdy być nie mogła. Jedno ramię wyższe od drugiego, głowę z prawéj strony zasłaniało. Z bladego oblicza, na którém nie bardzo wydatnie poplątały się nos i usta, marszczki, fałdy i plamy żółciowe... tylko ogromne wypukłe oczy czarne